Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Proponuję rozejść się do pojazdów dla wykorzystania ich potencjału informatycznego oraz analogów sytuacyjnych. Potem spotkamy się tutaj ponownie. Skonfrontujemy wnioski i uzgodnimy dalsze przedsięwzięcia. Argumentom partnera trudno było coś zarzucić. Ledwie opuścili Bazę, Xi przy akompaniamencie dość silnych wyładowań w słuchawkach hehnu przybrał swoją pierwotną barwę. Gorączka na zewnątrz zdawała się sięgać zenitu: grunt drżał, wibrował, chwilami zataczał się jak pijany, a w górze przetaczał się nieustannie grzmot atmosferycznych wyładowań. Od razu wyszło na jaw, że Xi bez porównania lepiej radzi sobie w panujących tutaj warunkach: tam gdzie Denter zapadał się powyżej kostek w brunatnej mazi, on pomykał ponad jej lustrem, pozostawiając za sobą jakby zmydloną, równiutką smugę. Toteż wkrótce znacznie go wyprzedził, by wreszcie zniknąć w dali pośród ciężkich, kłębiących się oparów. Pokład kosmoawionetki powitał Dentera grobową, nie wróżącą nic dobrego ciszą. Pulpit sterowniczy w nawigacyjnej łyskał niechętnie zmatowiałymi, jakby gotującymi się do snu oczkami wskaźników. Termometr pokazywał ponad sześćdziesiąt stopni powyżej zera. Co gorsza, słupek rtęci nadal piął się wolno w górę: widać agregaty klimatyzacyjne na poły sparaliżowane niedostateczną podażą energii miały już tutaj niewiele do powiedzenia. Dopiero teraz, kiedy napięcie nerwowe nieco osłabło, poczuł, jak bardzo jest znużony. Zużyta przed wyjściem thoalina już dawno przestała działać i pragnienie snu ściskało mu skronie niczym cierniowa korona, przekształcało powieki w ołowiane ciężarki. Dobrnąwszy nieomal na oślep do szafki, chwycił łapczywie fiolkę; prztyknął w jej denko, wybijając sześć drażetek na raz. Gdy odchylił szkiełko wizjera, w nozdrza uderzył mu żar przesycony mdłym swądem rozgrzanych przewodów. Przełknął szybko drażetki, niczym nie zapijając — zresztą nie było czym — i dokręcił starannie szkiełko. Odczekał chwilę, wspierając się oburącz o pulpit. Choć to była iście końska dawka, zamroczenie ustępowało powoli, jakby z ociąganiem. Wreszcie uznał, że już może opaść w fotel, bez obawy natychmiastowego pogrążenia się w kamiennym śnie. . Spróbował sobie wyobrazić, co teraz robi Xi. O ile już dotarł do swojego pojazdu, to pewnie dwoi się i troi przy aparaturze, próbując z niej wydusić odpowiedź na dręczące ich pytanie. Zastanowił się, od czego sam powinien zacząć, lecz jakoś nic mu nie przychodziło do głowy. Nagle jakby go olśniło: wszak sytuacja, w której się znaleźli, tak jak kwadratura koła, w ogóle nie miała rozwiązania! Mówiąc dokładniej, nie można jej było rozwikłać w sposób satysfakcjonujący równocześnie ich obu. Należało się jedynie dziwić, że ta prawda tak późno dotarła do jego świadomości. A kiedy Xi to pojął? Może już tam, w Bazie... Zacisnąwszy w kułak nagle spotniałe palce, zerknął z niepokojem na zegarek. Od ich rozstania upłynęło ponad półtorej godziny. Jednym słowem, czasu aż nadto, by powrócić chyłkiem do Bazy, porwać bezcenny zasobnik, zamontować go w przyzwierciadlanych zaciskach swego aparatu i wystartować z poczuciem całkowitej bezkarności, jako że jedynemu świadkowi sprzeniewierzania się postanowieniom Kodeksu nie dane by było wówczas cieszyć się zbyt długo życiem! Przeanalizował z gorączkowym pośpiechem dane zgromadzone przez przyburtowe czujniki i odetchnął z ulgą: jak dotąd, powierzchni planetki w ciągu paru ostatnich godzin nie opuścił żaden pojazd! Teraz już wiedział, co należy czynić. Chyba dlatego poczuł się raźniej. Co prawda szczegóły rytuału mającego moc przemieniania zbrodni w czyn zgodny z literą prawa zatarły się już dość dokładnie w jego pamięci — zetknął się był z nimi ostatnio dość dawno temu, bodaj jeszcze za studenckich czasów, najprawdopodobniej przed którymś z egzaminów — lecz przecież nic nie stało na przeszkodzie, by je sobie odświeżyć. Uniósł się wolno na nogi i pomaszerował w stronę szafy, w której przechowywał rzadziej używane mapy gwiezdne i księgi. Po chwili niecierpliwego myszkowania wyłuskał spomiędzy opasłych tomisk foliał o nietypowym formacie, w okładce mocno nadwerężonej bezlitosnym zębem czasu. Interesujący go paragraf nosił tytuł „Stan Wyższej Konieczności". Przebiegł oczyma wężyki drobniutkich literek. W pewnych okolicznościach, jeżeli jakiś formalny bądź nieformalny zespół wysoko uorganizowanych zagrożony zagładą mógł jej uniknąć jedynie poprzez zmniejszenie swojej liczebności, anihilicji dokonanej w imię tego nie przypisywano cech przestępstwa. Nim się jednak przystąpiło do jakichkolwiek zmierzających ku temu działań, trzeba było bezwzględnie powiadomić wszystkich zainteresowanych o zamiarze skorzystania z paragrafu. Można to było uczynić bądź bezpośrednio, werbalnie lub w jakikolwiek inny sposób właściwy dla danych organizmów, bądź też przy pomocy aparatury radiowej, emitując sygnał o ściśle sprecyzowanych parametrach. Dobiegłszy do końca, zacisnął mocno powieki, aż gdzieś w głębi źrenic zatętnił mdły zalążek bólu. Pomimo gwarancji całkowitej dyspensy dałby wiele za to, aby to tamten cisnął mu w twarz rękawicę, ustalając tym samym zasady ostatecznej w dosłownym tego słowa znaczeniu rozgrywki. Mijały minuty, każda na wagę złota: aparat radiowy milczał jednak jak zaklęty. W końcu pojął, że nie może sobie pozwolić na luksus dalszego czekania