Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Albo United Fruit, albo Standard Fruit, albo Banco Americano Desarollo. Albo jakaś inna amerykańska spółka. Jeśli Izaguirre działa przeciwko nim, jestem po jego stronie. Zapomniała o przygnębieniu i wydawało się, że lada chwila wybuchnie gniewem; Mingolla wolał nie podejmować dyskusji. - Taa, cóż... dajmy na to. Ale zachowujmy ostrożność. Nie zaczynajmy ufać ludziom, których nie jesteśmy stuprocentowo pewni, dobra? - Zgoda - odparła. - W końcu jednak będziemy musieli komuś zaufać i mam nadzieję, że będą to sprzymierzeńcy Izaguirre. Światło gwiazd wypolerowało rzekę, wyłowiło z ciemności bystrza. Wiatr przepędził moskity, Debora i Mingolla rozłożyli więc swoje śpiwory przed namiotem. Widziane z bliska, rysy Debory były delikatniejsze niż zwykle, bardziej dziewczęce; kiedy dotknął jej piersi, poczuł na policzku ciepły przyspieszony oddech. Tuląc się do niej - pozostawał daleko, zbyt wytrącony z równowagi podróżą, żeby się zatracić w miłości; studiował kształty jej piersi, bioder, pochwy, usiłując w swej znajomości ciała Debory odnaleźć prawdziwszą wiedzę o umyśle i duszy, odkryć jakiś topograficzny fakt, który potwierdzi dobrą nowinę o jego uczuciach, który wyjaśni zagadkę Debory i - wreszcie - usprawiedliwi ryzyko, jakie podejmuje on sam. Jedynym wszakże wynikiem okazało się podniecenie. Jej skóra - gładka, pokryta chłodną powłoczką - była jak światło gwiazd. Kiedy wsunął się pomiędzy jej długie uda, odrzuciła głowę, wbiła wzrok w niebo i wykrzyknęła: „Boże!”, jak gdyby dostrzegła nad sobą czyjąś tajemną obecność. Ale wiedział, do kogo tak naprawdę adresowany jest jej krzyk. Do zamykającego ich w sobie uczucia żaru i osłabienia. Do sublimacji nadziei i lęku w pożądanie. Do bezmyślnej, zakochanej w sobie istoty, którą się stawali, splotu bioder, ust i serc. To był Bóg. PRZEPRAWA PRZEZ GŁUSZĘ Ludzie w tym regionie to chwast. Thomas de Quincy Rozdział 12 Ruy Barros był złym człowiekiem, mógł o tym zaświadczyć każdy mieszkaniec Livingston. Zważmy - mawiano - że nader często widuje się Ruya noszącego zegarki bądź złote łańcuszki podobne do tych, które należały kiedyś do jego pasażerów. Zważmy również, iż jego żona wyruszyła kiedyś w podróż brzemienna, wróciła zaś bez brzucha i bez dziecka. Czy nie sugeruje to, że Ruy, któremu brak cierpliwości wobec słabych i ułomnych, uznał niemowlę za utrapienie i wyrzucił je przez burtę? Dowodziłby tego również fakt, iż żona porzuciła go wkrótce potem i zamieszkała ze swoją rodziną w Puerto Barrios. No i spójrzmy na kobietę, z którą od tego czasu się prowadza, dziwkę z mistyczną różą w miejscu złego oka. Jeśli potrzebne są dalsze dowody jego występnej natury, weźmy pod uwagę przewożone przezeń ładunki. Kokainę, dezerterów, antyki. Tak - powiedziano Mingolli - postąpiłby pan rozsądnie, szukając innego przewoźnika... choć „Ensorcelita” to jedyny statek w porcie zdolny dopłynąć do Panamy, a Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy się pojawi jakiś inny. Byłoby zapewne lepiej, senor, gdyby przemyślał pan swe plany podróży. Mężczyźni i kobiety występujący z tymi ostrzeżeniami byli Karaibami, którzy mieszkali w białych casitas, kąpali się zaś w wielopoziomowym wodospadzie skrytym pomiędzy zielonymi wzgórzami nad miastem; sielankowy spokój ich życia w miejscu położonym tak blisko strefy frontowej stanowił doskonały dowód sztucznego charakteru wojny. Na podstawie zasłyszanych opowieści Mingolla wyobraził sobie Ruya Barrosa jako starego, pokrytego bliznami i tatuażem, złotozębego pirata, do którego jak ulał pasuje „Ensorcelita”, obtłuczony czterdziesto-stopowy kuter o ciemnozielonym kadłubie, z czterema zagraconymi kajutkami pod pokładem i chłodnią w części rufowej. Przechylona w bok o jakieś pięć stopni sterówka nie była malowana od lat, ale resztki starej żółtej farby sprawiały, że z pewnej odległości wyglądała jak budka pokryta wesołym deseniem w kropki. Pokład zaścielały szmaty, pokryte smarem od części silnika, zwoje lin, dziurawe butle gazowe, a znaczną część desek toczył mursz. O ile wszakże osobowość Ruya korespondowała z plugawym stanem stateczku, o tyle jego powierzchowność pozostawała z nim w sprzeczności. Ruy był zbliżającym się do trzydziestki kościstym facetem o zapadniętej piersi, miał płasko leżące na karku, modnie przystrzyżone czarne włosy i pociągłą, nieco końską twarz, która - mimo pewnego prymitywizmu - miała w sobie coś rasowego, a poza tym wydała się Mingolli znajoma. Może dlatego, że przywiodła mu na pamięć dworskie portrety Goi przedstawiające skwaszonych, długonosych i grubowargich diuków czy markizów. Rankiem tego dnia, gdy się okrętowali - zimnym, pochmurnym rankiem z przetaczającymi się nad morzem kłębami mgły - Ruy powitał ich przy relingu wystudiowanym ukłonem, którego efekt jednak zniweczyły słowa powitania. - Powiedziałem o siódmej - burknął Ruy. - Co ty sobie myślisz, człowieku? Że to jakaś cholerna taksówka? Mój drugi pasażer sterczy na pokładzie od pierdolonej godziny. Mingolla miał już zapytać, jaki pasażer, kiedy zza sterówki wyłonił się rozpromieniony czarnoskóry olbrzym. Szpakowate wełniste włosy, czerwona czapeczka baseballowa, dżinsy i rozpierana potężnymi mięśniami trykotowa koszulka. Różowa haczykowata blizna nad okiem. Mingolla nie mógł uwierzyć, że to Tully, kiedy jednak ostatecznie przyjął ten fakt do wiadomości, wyszarpnął ukryty pod koszulą pistolet automatyczny. - Odłóż to kurewstwo! - powiedział Ruy, cofając się o krok. Tully nie podał tyłów. - Widać, że jesteś silny, Davy. I czuć. Bez dwóch zdań