Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Pewien stary kapitan, który siedział obok mnie w sądzie, połaskotał mnie w ucho białą brodą, szepcząc: "Kłamią jak z nut". Tymczasem nikt nie kłamał, nawet i starszy mechanik, gdy opowiadał, że światło na maszcie opadło jak rzucona zapałka. W każdym razie nie kłamał świadomie. Jego wątroba znajdowała się w takim stanie, że nie byłoby nic dziwnego, gdyby ujrzał iskrę w kącie powieki, rzucając ukradkiem w tył śpieszne spojrzenia. Nie widzieli żadnego światła, choć byli w pobliżu statku, i mogli to sobie wytłumaczyć w jeden jedyny sposób, a mianowicie, że "Patna" poszła na dno. Było to oczywiste i kojące. Przewidywany fakt, który nastąpił tak prędko, usprawiedliwiał ich pośpiech. Nic dziwnego, że nie szukali innego wyjaśnienia. A prawdziwe wyświetlenie sprawy było bardzo proste i z chwilą gdy je Brierly podsunął, sąd przestał się tą kwestią zajmować. Pamiętacie, że statek się zatrzymał i utrzymywał tak skierowany dziobem na kurs, którym sterowano w nocy, kiedy rufa podjechała do góry, a dziób zanurzył się głębiej wskutek zalania wodą pierwszej komory. Nadmiernie przygnębiona "Patna", kiedy szkwał uderzył w nią z lekko z baksztagu, skręciła dziobem pod wiatr tak sprawnie, jakby stała na kotwicy. Wskutek tej zmiany położenia wszystkie jej światła stały się w bardzo krótkim czasie niewidoczne dla łodzi, znajdującej się po stronie powietrznej. Bardzo być może, że gdyby światła pozostały widoczne, działałyby jak nieme wezwanie - że ich migot, zagubiony w mroku chmury, miałby tajemniczą siłę ludzkiego wzroku, który może obudzić wyrzuty sumienia i litość. Mówiłby: "Jestem tu - jeszcze jestem...", a cóż więcej mogą powiedzieć oczy najbardziej opuszczonego z ludzkich stworzeń? Ale "Patna" odwróciła się tylko, jakby chcąc okazać pogardę dla losu tych ludzi; skręciła ciężko na miejscu, aby wpatrywać się niugięcie w nowe niebezpieczeństwa, które miały przetrzymać w tak dziwny sposób. Widocznie było zapisane w jej losach, że dokona swych dni na złomowisku statków, pod ciosami wielu młotów. Co się tyczy pielgrzymów, nie umiem powiedzieć, jak różne przeznaczenia los im gotował, lecz wkrótce potem, na drugi dzień około dziewiątej rano, pojawiła się francuska kanonierka wracająca do kraju z Re'union. Raport jej dowódcy był własnością publiczną. Zboczył nieco ze swego kursu, aby się przekonać, co się dzieje na parowcu przegłębionym niebezpiecznie na dziób na spokojnym i mglistym morzu. Z gafla powiewała banderola zawieszona odwrotnie (serang miał na tyle rozsądku, iż wywiesił o brzasku sygnał wzywania pomocy); ale kucharze zajęci byli jak zwykle gotowaniem na kuchniach na dziobie. Tłok panował na pokładzie, ani szpilki wetknąć; ludzie sterczeli wzdłuż relingów, zbici byli na mostku w jedną masę; setki oczu patrzyło z natężeniem, ale nikt nie odezwał się ani słowem, gdy się kanonierka zbliżyła, jakby czar jakiś położył pieczęć milczenia na tych niezliczonych wargach. Francuz okrzyknął statek, nie zrozumiał nic z odpowiedzi i postanowił wysłać łódź, upewniwszy się przez lornetkę, że tłum zapełniający pokład nie jest dotknięty zarazą. Dwaj oficerowie przybyli na pokład, wysłuchali seranga, usiłowali rozmówić się z Arabem, ani w ząb nic nie mogąc zrozumieć; ale naturalnie rzucało się w oczy, jakiemu wypadkowi uległ okręt. Oficerowie kanonierki bardzo byli zdziwieni odkrywszy na mostku trupa białego człowieka, który leżał zwinięty spokojnie w kłębek. "Fort intrigu'es par ce cadawre" - opowiadał mi w długi czas później francuski porucznik, człowiek starszy, z którym zetknąłem się raz po południu w Sydney, czystym przypadkiem, w jakiejś niby to kawiarni, i który pamiętał doskonale całą tą historię. Bo rzeczywiście owa historia, zaznaczam mimochodem, opierała się z niezwykłą siłą czasowi i krótkości ludzkiej pamięci: niesamowicie żywotna, zdawała się żyć ciągle w ludzkich umysłach, była wciąż na końcach języków. Miałem wątpliwą przyjemność często ją słyszeć, tysiące mil dalej, po latach; wyłaniała się z rozmów nie mających z nią nic wspólnego, z napomknień zupełnie oderwanych. Czyż dziś nie zjawiła się wśród nas? a przecież jestem wśród was jedynym marynarzem i tylko ja tę historię pamiętam. Tymszasem wyłoniła się znowu! Jeżeli zaś dwóch znających ją ludzi, choćby najzupełniej sobie obcych zeszło się przypadkiem w pierwszym lepszym miejscu, wypływała znowu na powierzchnię, zanim się rozstali. Nie widziałem nigdy przedtem owego Francuza i po upływie godziny pożegnaliśmy się na całe życie; nie wydawał się bynajmniej szczególnie rozmowny; było to spokojne, tęgie chłopisko w pogniecionym mundurze, siedzące sennie nad szklanką napełnioną do połowy jakimś ciemnym płynem. Naramienniki miał nieco wytarte, ogolone policzki wielkie i blade; jakby zażywał tabakę - wyobrażacie go sobie? Nie mówię, że tak było rzeczywiście, ale że by to pasowało do pokroju tego człowieka. Zaczęło się wszystko od tego, że Francuz podał mi przez marmurowy stolik numer "Home News", którego nie miałem ochoty przeglądać. Odpowiedziałem: "Merci". Zamieniliśmy kilka pozornie niewinnych uwag i nagle, zanim się spostrzegłem, znaleźliśmy się w samym środku tej historii. Francuz mówił właśnie, jak bardzo "zaintyrygowany przez te zwłoki". Okazało się, że był jednym z oficerów, którzy udali się na pokład "Patny"