Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Hasłem ich było, żeby podnieść kraj pod każdym względem. Bardzo zwracano uwagę na oświatę ludową. Okazało się, że polskość, to nie tylko sama szlachetczyzna, co zresztą sama szlachta rozumiała doskonale. A gdy w narodzie przybywało światła, byliśmy już na dobrej drodze. Rządziliśmy się w Galicji zupełnie sami, otrzymawszy autonomię. Niemieckiego urzędnika nigdzie ani na lekarstwo! Odczuliśmy ambicję narodową w tym, żeby pokazać, co potrafimy sami, o własnych siłach. Galicja stała się ostoją sprawy narodowej dla całej Polski i była nią do ostatniej chwili. Nie doczekał tych lepszych czasów ks. Błaszyński w Sidzinie, porwany nagłą śmiercią rok przed nadaniem konstytucji i swobód narodowych (r. 1866). Zupełnie inny typ świątobliwości, uciekającej od świata, widziano w latach, 1869-1872 na Bielanach pod Krakowem. Możny pan, Wiktor Ożarowski, urodzony w r. 1799 we wschodniej Małopolsce całe życie był pokutnikiem. Przyjąwszy w Rzymie święcenia kapłańskie, przeszedł w Polsce przez cztery zakony: Marianów, Jezuitów, Kapucynów, Misjonarzy, aż wreszcie w 70 roku życia wstąpił do Kamedułów, przyjmując imię Damiana. Podobno nikt tak się nie zdołał zapamiętywać w modlitwie, jak on. Sławny O. Prokop Leszczyński, Kapucyn, powiedział o nim, że to była "dusza najświętsza, jaką w życiu swym spotkał". Pochowany został w grobach zakonnych na Bielanach, ukrytych przed światem podobnie, jak cały jego żywot. Nie za swoje pokutował on winy, lecz chciał uczynić Bogu zadość za winy swych przodków; ci zaś byli winowajcami nie prywatnego życia, lecz Ojczyzny. Magnacki był to ród, hetmański, który nie zawsze wnosił w życie publiczne cnotę obywatelską. Gzy ksiądz Ożarowskci, czy ks. Błaszyński, czy ks. Kajsiewicz, wszyscy zmierzali do jednego celu, ofiarując swe życie na chwałę Boską i pożytek Ojczyzny. Każdy z nich działał inną metodą. Może tym szybciej dokonało się religijne odrodzenie narodu, ponieważ pracowano nad nim wszelkimi metodami, każdy według swych zdolności i możliwości. Weźmy pod uwagę czwarty jeszcze typ z owych lat - Bojanowskiego, założyciela pierwszych ochronek. Czy będziemy działalność jego uważali za niższą, mniej zbożną? Niestety, wśród jego "Służebniczek" nastąpiło po r. 1863 rozbicie i trzeba było je na nowo organizować. W świątobliwości związanej z życiem publicznym przybył nam wielki, nowy pracownik, bardzo wybitny. Działał podobnie, jak Bojanowski, w zaborze pruskim. W roku 1869 wystąpił na publiczną widownię zacny, wielce rozumny i świątobliwy ks. Radziejewski. Dopomagał staraniami i funduszami, by na Górnym Śląsku założyć pismo polskie i tak powstał "Katolik", wydawany najpierw w Królewskiej Hucie, następnie w Mikołowie, potem w Bytomiu. Redaktorzy "Katolika" odsiadywali często wyroki w pruskim więzieniu i ks. Radziejewski również. Włożył on w to polskie pismo cały swój osobisty mająteczek. Dzielną pomocnicą stała mu się siostra, Ludwika Radziejewska, która do końca swoich dni na tym posterunku narodowym wytrwawszy, o niczym innym nigdy nie myślała, niczym innym nigdy nie była zajęta, jak pilnowaniem ładu i porządku w bytomskim „Katoliku", aż wydawnictwo to stało się zamożne. Ona zaś sama pozostała zawsze uboga. Była gorliwą katoliczką, bogobojną i przejętą zapałem religijnym; wielka dusza w pełnym tego słowa znaczeniu. A tak skromna, usuwająca się w cień, i nie pragnąca, by się o niej mówiło, iż kto bliżej spraw nie znał, mógł nawet nie wiedzieć o jej istnieniu. Księdza brata przeniesiono na piaski brandenburskie, a w r. 1886 skazano go na całoroczne więzienie. Siostra wtedy jakby się zdwoiła duchem. Działała w administracji, w redakcji, w korespondencji, w buchalterii i w ogóle zarządzała wszystkim, a przy tym pozyskiwała do roboty narodowej inne panie i zakładała nowe towarzystwa, pilnując, żeby dawne nie upadały. "Katolik" stał się kierownikiem ruchu religijnego, narodowego i społecznego