Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Uderzył w czarny dach z głośnym, metalicznym łomo- tem. Był wielkości dużego grejpfruta, ale musiał być ciężki, skoro zamiast odbić się i stoczyć na ziemię, wgiął dach i utkwił we wgłębieniu. Żadne z nich nie powiązało tego ataku z tym, co zaszło wcze- śniej. Następny kamień, równie wielki jak poprzedni, wyrż- nął w sam środek ich przedniej szyby i sturlał się na maskę. Gdyby szyba nie była odporna na wstrząsy, oboje mieliby twa- rze pocięte kawałkami szkła. Pajęcza sieć miliona krystalicz- nych pęknięć zasłoniła im widok. - O, w mordę - zaklął Chivas. Sięgnął do schowka w drzwiach 254 i wyciągnął stamtąd młotek z kulistym noskiem. - Zasłoń twarz! - krzyknął. Nie czekał, aż Isabelle się skuli. Wybił szy- bę zaokrąglonym końcem obucha. Isabelle odwróciła się na bok i uniosła obronnie ręce. Czuła twardy jak drewno strach dławiący jej gardło. Mrużąc oczy, wyjrzała zza gardy na całkiem zmatowiałą szybę, w której Chivas wybijał dziurę. Pomyślała o łowieniu ryb na skutym lodem jeziorze. Pomyślała, że Chivas wybija przerębel. Kiedy otwór miał około dziesięciu cali średnicy, Chivas wy- sunął głowę nad kierownicą i rozejrzał się na boki, żeby zoba- czyć, co się dzieje na zewnątrz. Kolejny kamień trafił w przód maski. Chivas wrzucił wsteczny bieg. Natychmiast wpadli na stojącą za nimi półciężarówkę. Skręcił kierownicę w lewo, pod- jechał do przodu, znów się cofnął, aż w końcu zdołał ominąć czarne bmw i oddalić się stamtąd. Na ziemię spadł następny kamień. Wokół nich posypał się kamienny grad. Rozległy się dziwne, przerażające trzaski. Ale miało to tę dobrą stronę, że zatamowało cały ruch na ulicy. Chivas dodał gazu i pojechali dalej. Wytarł w płaszcz ręce oblepione drobinami szkła i piaskiem. — To były kocie łby Te kamienie mają ze sto lat i są diabel- nie ciężkie! Pewnie je wykopała z ulicy. Potem wlazła z nimi na dach tego budynku, żeby nas zbombardować. — To byłam ja, prawda? Jeszcze jedna przestraszona Isabelle próbująca nie dopuścić mnie do Vincenta? - Tak. - Zawracaj - rzuciła Isabelle mocnym, zdeterminowanym tonem. Chivas spojrzał na nią. - Co takiego? - Chcę, żebyś zawrócił i pojechał tam. - Nie, nie mogę tego zrobić. - Zdjął rękę z kierownicy i wskazał nią przed siebie, jakby wydawał polecenie komuś siedzącemu na wprost. - Nie wolno mi jechać do tyłu. Tylko naprzód. - Chyba nie mówisz poważnie? - Nie, Isabelle. Naprawdę nie mogę wracać. To wbrew in- strukcjom. 255 - W takim razie wysiadam. Dotrę do kawiarni o własnych siłach, najszybciej jak się da. - Zdążyli pokonać dwie prze- cznice za Gurtel w kierunku centrum. Chivas ponownie zje- chał do krawężnika. Na dworze mżył deszcz. - I co dalej? Zlustrowała niebo i prychnęła nieśmiało. - Powiedziałeś, że jestem tchórzem. Najwyższa pora się zmienić. Skinął głową, ale nie zapytał, jakie ma zamiary. Oboje za- padli w milczenie, dryfując we własnych myślach. Wreszcie Chivas odezwał się: - Zaczekam tutaj na ciebie. Położyła dłoń na klamce drzwi. — To miło z twojej strony, ale nie wiem, kiedy wrócę. Nie wiem nawet, czy wrócę. Czuję tylko, że muszę tam pójść. — Wobec tego weź ze sobą Hietzla. - A na co mi on? - Może się przydać. Sporo potrafi. No i dotrzyma ci towa- rzystwa. - Nie, muszę się z tym uporać sama. Bez niczyjej pomocy, żadnej magii ani... Po prostu muszę to zrobić sama. - Rozumiem, Isabelle. Zaczekamy tu na ciebie. Skinęła głową i otworzyła drzwi. Gdy wysiadła, na jej ręce i twarz opadła zaraz mżawka. Chciała powiedzieć coś Chiva- sowi, lecz nie wymyśliła nic mądrego, toteż ruszyła przed sie- bie. Wtedy wpadła jej do głowy pewna myśl i zrobiła w tył zwrot. Ujrzawszy ją stojącą za oknem pasażera, Chivas opu- ścił z tej strony szybę. Schyliła się ku niemu i oznajmiła: - Dziękuję, że mnie tutaj przywiozłeś. I dzięki za prawdę. Dziesięć minut później stanęła przy skrzyżowaniu, na któ- rym runął na nich grad kamieni. Z jezdni usunięto już kocie łby i ułożono je równym rzędem na poboczu. Na chodniku par- kowało też czarne bmw; kierowca tłumaczył coś dwóm zasłu- chanym policjantom. Wskazał na dach budynku usytuowanego po drugiej stro- nie ulicy. Isabelle domyśliła się, że to stamtąd posypały się kamienie. Trzymała się z daleka od trójki mężczyzn, nie mia- ła ochoty zostać uwikłana w rozmowę. Stojąc na rogu, przyj- 256 rzała się dachowi budynku. Piesi mijali ją z obu stron, a sa- mochody przystawały na światłach, by po chwili ruszyć w dal- szą drogę. Policjanci skończyli spisywać protokół. Bmw, z wgiętym da- chem, zjechało tyłem na jezdnię i włączyło się do ruchu. Jeden z policjantów wsunął podręczny notes i pióro pod ramię i ru- szył za swoim kolegą do budynku. Kiedy tylko zniknął, nad krawędzią dachu na piątej kondy- gnacji ukazała się mała jasnowłosa główka. Isabelle nie była zdziwiona. Równie obojętnie przyjęła to, że spadł stamtąd następny kamień. Upadł daleko od niej i potoczył się po ziemi. Isabelle - podobnie jak wcześniej jej babka - złożyła dłonie w trąbkę i wrzasnęła ile sił w stronę postaci na dachu. - Zejdź na dół. Chcę z tobą porozmawiać. W odpowiedzi obie ręce cisnęły kolejny kamień. Spadł bli- żej. Isabelle podeszła go obejrzeć. Był czarny i prążkowany, wyglądał na ciężki. Kiedy jednak wsunęła pod niego dłonie, żeby spróbować go podnieść, ku swemu nieopisanemu zdu- mieniu odkryła, że kamień waży tyle co nic: piłka tenisowa, drewno balsy albo puste kartonowe pudło. Uniosła wzrok w samą porę. Następny kamień runął na ulicę z głośnym „plok!” Jadący nią samochód nie zdążył go ominąć. Koci łeb nawet nie drgnął, gdy koło przetoczyło się po nim z chrobotem i całe auto aż się zatrzęsło. Isabelle pomyśla- ła, że ten kamień musi być inny - dużo cięższy. Bez wahania wypuściła z rąk pierwszy i pomaszerowała szybko do drugie- go, sterczącego na jezdni. Naparła na niego nogą. W pierwszej sekundzie wyczuła spory ciężar. Ale po chwili - jakby kamień uświadomił so- bie, kto go dotyka - cała jego waga spadła niemal do zera. Nagle stał się równie lekki jak pierwszy. Isabelle podniosła go jedną ręką i wróciła na chodnik. Po- patrzyła na dach. Złotowłosa główka nadal tam była; obser- wowała ją z góry