Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Kalif natomiast, zamiast zabrać się za przygotowanie wyprawy, zajmował się wybieraniem tortur, jakim podda Fasimbę, gdy już ten wpadnie mu w ręce. Po miesiącu dwudziestotysięczna khandyjska armia została wyładowana w ujściu Kuwango, przy ruinach zburzonej Niewolniczej Zatoki, i ruszyła w głąb kraju. Należy odnotować, że khandyjscy wojownicy, jeśli za miernik wziąć ilość niesionego na sobie żelaza, a szczególnie zdobiących owo żelazo złoconych dupereli, nie mieli sobie równych w Śródziemiu. Nieszczęście tylko w tym, że ich doświadczenie bojowe sprowadzało się do tłumienia wieśniaczych powstań i innych operacji policyjnych. Jednak przeciwko czarnoskórym dzikusom, jak się wydawało, powinno to wystarczyć: Haradrimowie w panice rozbiegali się, widząc przed sobą połyskującą w słońcu żelazną falangę. Ścigając bezładnie wycofującego się przeciwnika, Khandyjczycy minęli pasmo przybrzeżnej dżungli i wyszli na sawannę, gdzie następnego ranka natknęli się na cierpliwie oczekujące ich główne siły Fasimby. Dowodzący wyprawą bratanek kalifa zbyt późno zrozumiał, że haradzka armia jest co najmniej dwukrotnie liczniejsza od khandyjskiej, a wyszkolona gdzieś około dziesięć razy lepiej. Właściwie bitwa, jako taka, nie odbyła się; był tylko miażdżący atak bojowych mumakili, a potem pościg za uciekającym w panice wrogiem. Zresztą straty Khandyjczyków mówią same za siebie: półtora tysiąca zabitych i osiemnaście tysięcy jeńców, Haradrimowie stracili nieco ponad stu ludzi. Po krótkim czasie kalif otrzymał od Fasimby szczegółowe sprawozdanie o bitwie wraz z propozycją wymiany jeńców na znajdujących się w khandyjskiej niewoli Haradrimów - wszystkich na wszystkich. W przeciwnym wypadku proponowano przysłanie po Niewolniczej Zatoki statku, zdolnego do wzięcia na pokład dziewiętnastu tysięcy ludzkich skór, a w Khandzie wiedziano, że w tej materii Fasimba nie rzuca słów na wiatr. Imperator wykonał jeszcze jeden dalekosiężny ruch: uwolnił kilkuset jeńców i wypuścił ich do domów, by ci wyjaśnili khandyjskiemu społeczeństwu, na czym polegają propozycje Haradu. Lud, jak można się było spodziewać, zaczął się burzyć i wyraźnie zapachniało powstaniem. Po tygodniu kalif, nie dysponując w tym momencie żadnymi siłami zbrojnymi, skapitulował. W Niewolniczej Zatoce odbyła się zaproponowana przez Fasimbę wymiana i od tej pory Imperator Stał się dla swego ludu żywym bogiem na ziemi - ponieważ w oczach Haradrimów wyciągnięcie człowieka z khandyjskiej niewoli mało czym różni się od wskrzeszenia. Od tej pory to dość ponure imperium Haradrimów, w którym nie było piśmiennictwa, ani architektury, ale aż nadto rytualnego kanibalizmu, mrocznej czarnej magii i polowań na czarowników, porządnie rozszerzyło swoje granice. Najpierw czarnoskórzy przesuwali się tylko na południe i wschód, ale w ciągu ostatnich dwudziestu lat skierowali swoje spojrzenia na północ i odgryźli porządny kawał khandyjskiego terytorium, zbliżywszy się do granic Umbaru, południowego Gondoru i Ithilien. Mordorski poseł przy dworze Imperatora słał do Barad-Dur depeszę za depeszą: "Jeśli nie podejmiemy w krótkim czasie zdecydowanych kroków, to wkrótce cywilizowanym państwom centralnego i zachodniego śródziemia przybędzie przeciwnik, straszniejszy od wszystkich wcześniejszych: niezliczone szeregi wspaniałych wojowników, nie wiedzących, co to strach czy litość". Wtedy Mordor, kierując się khandyjską mądrością: "Jedynym sposobem pozbycia się krokodyli jest osuszenie błota", zaczął wysyłać na Południe swoich misjonarzy. Nie nużyli czarnoskórej ludności opowiadaniami o Jedynym, ale leczyli dzieci i uczyli ich czytania oraz pisania, w alfabecie, jaki sami wypracowali dla języka haradzkiego na bazie Wspólnej Mowy. I kiedy jeden z jego twórców, wielebny Aidżuno, zobaczył pierwszy tekst stworzony ręką małego Haradrima, a był to znakomity w swej poetyckości opis polowania na lwa, zrozumiał, że nie nadaremno żył na tym świecie. Byłoby przesadą twierdzić, że działalność misjonarska doprowadziła do znacznego złagodzenia okrutnych tamtejszych obyczajów. Sami misjonarze, jak się wydawało, otoczeni byli niemal religijnym szacunkiem i teraz każdy Haradrim na dźwięk słowa "Mordor" demonstrował najbielszy ze swych uśmiechów. Prócz tego, Harad, nie to co inne "cywilizowane" kraje, nie cierpiał na selektywną sklerozę. Tu znakomicie pamiętano, kto im w swoim czasie pomagał podczas wojny z khandyjskimi handlarzami niewolników. Dlatego, gdy mordorski poseł zwrócił się do Imperatora Fasimby Trzeciego z prośbą o pomoc w walce z koalicją Zachodnią, ten natychmiast wysłał na pomoc północnym braciom wyborowy oddział jazdy i mumakili - ten właśnie haradzki korpus, który tak wspaniale walczył na Polach Pelennoru pod purpurowym sztandarem ze smokiem. Z całego tego korpusu ocalało tylko kilku ludzi, a w ich liczbie - dowódca jazdy, słynny kapitan Umglangan. Od tej pory prześladował go jeden obraz, jasny i wyraźny, jak rzeczywisty... Pośród nietutejszej błękitnej sawanny w groźnym oczekiwaniu czekały na siebie dwa szeregi rozdzielone piętnastoma jardami dystansu - odległość, z jakiej zabija assegaj. Obie strony mają w swych szeregach najwspanialszych wojowników wszech czasów, jednak w prawym szeregu jest o jednego wojownika za mało. Czas zaczynać walkę, ale groźny Udugwu, nie wiadomo dlaczego litując się nad kapitanem, nie daje sygnału do największej męskiej rozrywki. "No, gdzie jesteście, kapitanie?! Szybciej, zajmujcie miejsce w szeregu!" I co wybrać, skoro serce wojownika woła go tam, do podnóża czarnego bazaltowego tronu Udugwu, a powinność dowódcy każe mu wrócić z meldunkiem do swego Imperatora? Był to ciężki wybór, ale wybrał dług i teraz, pokonawszy tysiące niebezpieczeństw, dotarł już do granic Haradu. Przyniesie Fasimbie smutną wieść: ci ludzie Północy, którzy byli dla Haradrimów jak bracia, padli w boju, i w północnych ziemiach nie ma teraz nikogo, prócz wrogów