Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Miała metr siedemdziesiąt wzrostu i ważyła dziewięćdziesiąt dwa kilo, a co gorsza, w jakiś sposób przypominała mu jego teściową, acz była od niej znacznie młodsza. Pośpiesznie więc zgasił latarkę. - Ależ nie budzę, co znowu - powiedział ugodowo. - Musiałem tylko sprawdzić zdjęcie. Ta pani ma tu, widzę, tłumaczenie świadectwa lekarskiego na niemiecki! A mąż, mówi pani, jest w innym przedziale? Dziękuję bardzo, dobranoc. I czym prędzej się wycofał. Pani Gruszczyńska starannie schowała dokumenty, przy okazji obejrzała sobie owo tłumaczenie i polski oryginał, ze współczuciem stwierdziła, iż choroba nieznajomej polega na zaburzeniach psychicznych, połączonych z częściowym paraliżem, smutnie pokiwała głową i zapamiętała dostrzeżone nazwisko. Takie niepolskie. Hansen. Pani Alicja Hansen... Wykrzykiwała to nazwisko w Berlinie po przybyciu pociągu na miejsce przeznaczenia, usiłując odnaleźć męża chorej współpasażerki. Mąż bowiem od Warszawy ani razu się nie pokazał, co nie wzbudziło podejrzeń pani Gruszczyńskiej podczas przekraczania granicy, mógł wszak być zajęty bagażem, ale co zaniepokoiło ją pod koniec podróży. Nie wiedziała, co ma zrobić w razie, gdyby gdzieś zniknął definitywnie. Opuściła swój przedział, przebiegła sąsiednie, wyszła nawet na peron, rozglądając się i usiłując dostrzec widzianą jeden raz twarz. Za nią biegał jej własny mąż, któremu nie miała czasu udzielić wyjaśnień i dla którego postępowanie żony było chwilowo niepojęte. - Panie Hansen! - nawoływała z nadzieją, że może pan Hansen gdzieś tu jest, tylko ona go nie może rozpoznać. - Panie Hansen! - Zdenerwowałaby się prawdopodobnie znacznie bardziej, gdyby wiedziała, że pan Hansen po pierwsze od dwudziestu pięciu lat nie żyje, a po drugie nigdy nie był mężem chorej damy, tylko jej ojcem. Pełna rozterki wróciła do przedziału i tu czekała ją niespodzianka. Zajęte przed chwilą miejsce było puste. Po śpiącej pasażerce nie pozostało śladu ni popiołu. Ochłonąwszy ze zdenerwowania rozsądnie doszła do wniosku, że mąż zabrał chorą żonę prawdopodobnie w towarzystwie jakiejś pielęgniarki w czasie, kiedy ona biegała po sąsiednich przedziałach i peronie. Poczuła się nieco urażona brakiem pożegnania, ale złożyła to na karb niezbędnego zapewne pośpiechu. Ewentualność jakiegoś oszustwa wykluczała całkowicie. Proszący ją o pomoc w Warszawie mąż wyglądał wprawdzie zupełnie zwyczajnie, ale bardzo sympatycznie i z całą pewnością był nad wyraz zatroskany... Taką to opowieść usłyszał i przekazał swoim władzom jeden z podwładnych majora, który odszukał panią Gruszczyńską w Berlinie w towarzystwie męża i konfitur z wiśni. Poszukiwania majora szły w różnych kierunkach, ale akurat nie w tym i dopiero w kilka dni później dowiedział się, że osoba nazwiskiem Alicja Hansen przekroczyła granicę pociągiem w jednym przedziale z osobą nazwiskiem Maria Gruszczyńska. Tajemniczego męża nie udało się odnaleźć w żaden sposób, a fotografia Gunnara, zademonstrowana na wszelki wypadek pani Gruszczyńskiej, wywołała jej kategoryczne zaprzeczenie. W ten sposób zwłoki Alicji zniknęły z horyzontu po raz drugi. Odnalezienie lakarza, który wystawiał świadectwo, okazało się niewykonalne, jego nazwiska bowiem nikt nie zapamiętał, a samo świadectwo odjechało razem ze zwłokami. Bardzo mnie to wszystko zaintrygowało i postanowiłam nie poddawać się grożącemu mi pomieszaniu zmysłów. Przyszły mi do głowy pewne możliwości wyjaśnienia tej tajemnicy. Wprawdzie absurdalne, ale lepsze absurdalne niż żadne