Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem. Już za osiem godzin - myślał Walt, spoglądając na zegarek i przewracając się z boku na bok na wąskiej koi. Obok, za cienką ścianką, która powinna być dźwiękoszczelna, czuł i słyszał, a może tylko czuł, bezsenną obecność Lorny. Dlaczego ona nie śpi? Czego od niego chce? Kobiety. Jakie nudne byłoby bez nich życie. Blondynki, brunetki, smukłe i wiotkie, zwarte i o toczonych kształtach, małe i filigranowe, duże i o rasowym wyglądzie, wszystkie, niezależnie od poczucia obowiązku, pragnienia stabilizacji życiowej czy instynktu macierzyńskiego, miały w mniejszym lub większym stopniu wrodzoną kokieterię, w oczach każdej pojawiał się co pewien czas psotny chochlik, no i w końcu żadna nie potrafiła wyprzeć się marzenia o jakimś bliżej nie określonym szaleństwie, najchętniej w tygodniu poza obowiązującym kalendarzem, kiedy to można zatracić się choćby raz w życiu. On, Walt, miał szczęście dość często bliżej określać te wyimaginowane szaleństwa. Nie obdarzony żadnym szczególnym przymiotem czy też wyróżniającym atrybutem męskości, jednak przyciągał kobiety; po prostu sięgał i zwykle dostawał, czego chciał. - Do diabła - zaklął i wyjął opaskę hipnotyczną, lecz zaraz odłożył ją z powrotem. Trzeba przemyśleć wszystko przed jutrzejszą operacją, ułożyć sobie w głowie po kolei. Siłą skierował uwagę w inną stronę. Pustynna planeta, najprawdopodobniej przechwycona nie dawno przez Karła. Gęsta atmosfera, złożona z gazów szlachetnych i azotu, musiała powstać z zakrzepłych stałych złóż dopiero pod działaniem ciepła gwiazdy. Trudno wyobrazić sobie piekło, jakie rozszalało się wtedy na jej powierzchni! To tak jakby miliony ton zestalonych gazów wrzucić do ciepłego oceanu. W nagłym kataklizmie powierzchnia planety musiałaby ulec daleko idącym przeobrażeniom, powinna ukazywać teraz świeże rany rozdartych skał. Jest zaś gładka jak zakrzepłe bazaltowe morze, pokryte pianą lekkiego piasku. Dlaczego właśnie on ma tam iść? Sam się zgłosił i bronił swojej kandydatury, tak wyszło. W końcu był najodpowiedniejszą osobą do spełnienia samotnej misji. Nie chciał wziąć Lorny, jej obecność i spojrzenia zbitego psa nie pozwalałyby na koncentrację. - Dlaczego właśnie ty? - Philip kłuł go badawczym, lecz pełnym aprobaty spojrzeniem. - Ty jesteś dowódcą; musisz zostać - wytrzymał świdrujący wzrok. - Mógłbyś zostać nim po mnie, gdyby... - Nie. Ktoś, kto mianował ciebie, wiedział, dlaczego to robi. Kwestia optimum. Poza tym... ty i Helena... nie należy rozdzielać zgranego, dobrze funkcjonującego tandemu. - A Lorna? - wyliczał dalej Philip, już chyba tylko z obowiązku. - Lorna? - wzruszył znacząco ramionami i obaj nie musieli mówić niczego więcej. Na pewnych etapach pobudzenia Lorna była sprawniejsza niż w zwykłym stanie, ale nigdy nie reagowała normalnie. - Właściwie powinniście zejść we dwójkę, tak zaleca regulamin - mówił Philip bez przekonania. - Nie - odparł zdecydowanie i znowu nie musiał tłumaczyć, dlaczego. A teraz poci się na wąskiej koi i czeka chwili, w której brzemienna żywym ładunkiem sonda pomknie wprost w żółte oblicze tego cholernego globu. Gdyby tak można było nawiązać łączność z Ziemią, zapytać, poradzić się... Ech, nic nie poradziliby, niczego genialnego nie wymyślą, nawet gdyby odpowiedź przez jakąś pod - czy nadprzestrzeń mogła nadejść w ciągu kilku dni... Jeśli zginie... Nie, to przecież nieprawdopodobne: tylko inni giną czy to śmiercią naturalną, czy w wypadkach, czy też zostają zamordowani lub sami wyznaczają sobie kres, ale on nie... Czy to możliwe, żeby i jego ciało mogło być darte, miażdżone w sposób nieodwracalny; czy czułby wtedy poprzez niknący już ból nagłą senność, otumaniający bezwład, zwiastujący koniec? Czy byłoby tak samo, jak w pierwszym etapie narkozy, kiedy duszący ciężar wypiera osuwający się w mrok ostatni obraz? Czy może czułby się jak po tęgim pijaństwie? A może otworzy się jakiś tunel, przejście do innych bytów, tyle razy opisywane przez ludzi odratowanych ze stanu śmierci klinicznej? Śmieszna nadzieja, niepoprawny optymizm człowieka, trzymającego się nici życia do ostatka, do końca mrówczo zakrzątanego wokół własnych drobnych spraw... Ale w końcu dlaczego ma zginąć? To przecież tylko jeszcze jeden zwiad w asyście wszelkich możliwych technicznych ubezpieczeń, czego się tu obawiać. Może tych zabudowań na powierzchni planety? Owszem, są zagadkowe, analogiczne do ludzkich. Po prostu - ludzkie. Jakaś opuszczona, dawno wyludniona baza. Dlaczego? No, przecież nie musieli tam żyć do końca świata, na Ziemi też spotyka się ruiny porzuconych osiedli. Właściwie mogliby zostawić w spokoju tę idiotyczną planetę, zignorować obecność zagadkowych formacji na jej powierzchni, wytłumaczyć się serią ciężkich awarii i prawie całkowitym wypaleniem energii przez działo anihilacyjne podczas zderzenia z rojem meteorów, w ogóle dać sobie spokój, przecież z zaplanowanych zadań wywiązali się z nawiązką, jeszcze na dodatek odkryli nowy glob... Boi się. Jest tchórzem, zwykłym tchórzem. Nie. To nie całkiem tak. Żyć, żyć za wszelką cenę. Ważne, jedyne zadanie życia nie zostało wykonane. To nic, że nie wie jeszcze, na czym to zadanie ma polegać, później przyjdzie czas namysłu. Na razie trzeba wywinąć się czyhającej zewsząd śmierci. Najgorszą z możliwych jest śmierć bezsensowna, taka, jaką zadają sobie ludzie z premedytacją, przemyślnie stosując do tego całą potęgę techniki. Dlatego uciekł z Ziemi, spędzał całe lata na możliwie odległych kosmicznych szlakach, skąd słońce widoczne było jako ledwie tląca się gwiazdka podrzędnej wielkości. Tutaj także istniało ryzyko, kto wie, czy nie większe nawet, ale miał chociaż pewność, że wszystkie środki techniczne służą ochranianiu i podtrzymywaniu życia, a nie jego unicestwianiu, i że w imię ludzkiej solidarności każdy gotów jest nieść pomoc, a nie walczyć, żeby zabić. Znów miękki szelest ze ścianą, może stukanie w dźwiękochłonną płytę. Lorna. Myśli rozbiegły się, pomknęły nowym torem. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, ciepła radość wypełniła mu pierś, ciekawość i niepewność rozładowały się w szerokim uśmiechu