Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Za nami rok 1945, rok okrutnych rozczarowań. W styczniu, gdy wojska rosyjskie ogarniały ziemie Rzeczypospolitej, Armia Krajowa została rozwiązana rozkazem gen. Okulickiego. Żołnierze podziemia mogli teraz z lasów, z kryjówek powrócić do normalnego życia. Ale życie normalne, po latach tułaczek i niepewności, nie było im pisane. W końcu marca podstępnie aresztowany generał Okulicki zostaje wywieziony do Rosji razem z 16 przywódcami Armii Krajowej. Przed aresztowaniem zdołał przekazać kierownictwo likwidacji AK pułkownikowi Janowi Rzepeckiemu. Ten, z początkiem września, razem z pięcioma pułkownikami AK, tworzy organizację Win (Wolność i Niepodległość). Jest to w swym założeniu organizacja polityczna, która ma służyć jako kierunek ideowy zdezorientowanym akowcom. Wielu z nich jeszcze tworzy samorzutnie oddziały o różnych nazwach. Wielu zostało wywiezionych, torturowanych, zamordowanych. Nad Polską ciążyła złowieszcza chmura udręki. Stoimy przy oknie. Matka i Zosia w swoich kapelusikach wyglądają jak oddział zwiadowczy. W ich życiu zaczyna się nowa epoka: misja uświadamiania Zachodu o tym, co się stało, co dzieje się w Polsce. Trenują na grupie Czechów. Podniecone, nie zwracają na mnie uwagi. Staram się sprowadzić je do chłodnej rzeczywistości. - Przesiadamy się w Brnie - mówię. Przytomnieją. Cały przedział podrywa się, zaczyna się szykować. Tylko Zosia i Irena siedzą milcząco, jakby dopiero teraz uświadomiły sobie, gdzie jadą, dokąd, dlaczego. Patrząc na nie, wyczuwam, jak obawa i niepewność ściska im serca, tak jak mnie i pewnie jak i Stasiowi, chociaż się nie przyznaje, chociaż umie się opanować. Myślę także o ich spotkaniu z mężami i próbuję sobie te spotkania wyobrazić, ale nie mogę i nagle zaczynam się bać, że do tych spotkań nie dojdzie, że coś nas po drodze zatrzyma. Trwa to jednak tylko chwilę, bo pociąg hamuje gwałtownie, a konduktor rozsuwa drzwi, woła, żeby się szykować, dojeżdżamy. - Uspokój się - szepnął. Wargi mu drżały, powstrzymywał się, żeby nie krzyknąć. Ale ja nie mogłam przestać. W dalszym ciągu wstrząsały mną paroksyzmy śmiechu. Wtedy chwycił mnie za rękę i ścisnął w przegubie, aż do bólu. - Przestań, na miłość boską! - szepnął pochylony nade mną. - Już się na nas gapią. Chcesz ściągnąć nieszczęście? Zakrywałam dłońmi usta, milkłam na chwilę i znów zaczynałam trząść się ze śmiechu. Widziałam, że Staś był zdenerwowany. Był wściekły. Ale ten stan jego rozdrażnienia jeszcze bardziej pobudzał mój śmiech. Nie mogłam nad sobą zapanować. Siedzieliśmy przy stole w rozległej poczekalni dworcowej. Noc przełamywała się. Nadchodziła godzina zimowego przedświtu, niosąc ze sobą wilgotny chłód i obawę rodzącego się dnia. Poczekalnia zatłoczona. Byli to w większości podróżni okresu świątecznego, a między nimi powojenni rozbitkowie, ludzie powracający z obozów i miejsc wysiedlenia. Siedzieli przy stołach, albo zmęczeni spali na krzesłach. Niektórzy leżeli na podłodze opierając głowy na tłumokach. Ich ubogie bagaże: worki, powiązane sznurkami walizki, torby i węzełki - tuż przy nich, strzeżone troskliwie. - Z czego się śmiejesz? Z mojej czapki? Kiwałam głową, dusiłam się ze śmiechu. Ale nie śmiałam się już z czapki, chociaż ta fokowa "boba", tak do Stasia nie pasująca, mogła w każdej chwili wyzwolić śmiech. Nie rozumiałam samej siebie. Łzy płynęły mi po twarzy, trzęsłam się i chichotałam. Matka spojrzała na mnie karcąco. Jej szaroniebieskie oczy były blade, zwężone i podpuchnięte z niedospania. - To nerwy - powiedziała. - Uspokój się, uspokój. Staś ma rację. Zwracasz na siebie uwagę. Wyprostowałam się, otrząsnęłam. Spojrzałam na Stasia. Nieznacznie, ale bystro i intensywnie obserwował kogoś w rogu sali. Wstał nagle od stolika, szepnął: - Prędko, ale spokojnie. Przejdziemy na drugi koniec sali. Idźcie za mną. W jego głosie wyczułam grozę niebezpieczeństwa. Ze środka sali przenieśliśmy się do stolika na końcu, ukrytego pod ścianą. Usiedliśmy. Irena przechyliła się do Stasia. - Co? Co takiego? - Agent. To chyba NKWD. Zauważył nas. Widziałem, jak wyszedł. Boję się, że może tu wrócić z policją. Z poczekalni nie ma gdzie uciekać, nie znam terenu, wszędzie ciemno. - To moja wina... to dlatego, że się śmiałam. - Stało się. Trudno. Może i tak by nas zauważył. Zosia przymknęła oczy. Jej zaczerwieniony nos kontrastował z pobladłą twarzą. Szeptała: - Matko Najświętsza, co to będzie... - Może nie wróci, może przywidziało ci się Stasiu - Irena starała się nas uspokoić. - Już idą - szepnął - szukają nas. Dokumenty miejcie w pogotowiu i bardzo spokojnie. Spokojnie