Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nieboszczyk zawsze budzi zainteresowanie. — Prędzej! To do sąsiada Arpa. Jego szereg już się ustawił, a tamten wciąż jeszcze siedzi przy stole. Wstaje jednocześnie z Arpem. Idąc na swoje miejsce Arp słyszy jego ledwie dosłyszalny szept: — Jest możliwość ucieczki. Arp udaje, że nic nie słyszał. W obozie jest pełno kapusiów, a Arp wcale nie ma ochoty umrzeć na torturach. Lepsze już plantacje bawełny. Głos to się wznosi do krzyku, od którego w skroniach łomocze, to zniża się do ledwie dosłyszalnego szeptu, który sprawia, że człowiek mimo woli zamienia się w słuch. Głos płynie z głośnika wmontowanego w wezgłowie pryczy. Wieczorna psychoterapia. Do obrzydliwości znajomy baryton wyjaśnia więźniom całą głębię ich upadku. Przed tym głosem nie uciekniesz, nie schowasz się. Tego głosu nie można po prostu wyłączyć ze świadomości, jak wyłącza się wrzaski nadzorców. Wydaje ci się czasem, że już myślisz o czymś zupełnie innym, że zapomniałeś o obozie, kiedy nagle nieoczekiwana zmiana natężenia głosu znowu włącza uwagę. I dzieje się tak trzy razy dziennie — wieczorem przed snem, w nocy w czasie snu i rano, pięć minut przed pobudką. Trzy razy dziennie. To jest katorga, a nie sanatorium. Arp leży z zamkniętymi oczami i stara się myśleć o plantacjach bawełny. Reedukacja już się skończyła, ale Arpowi przeszkadza rytmiczne stukanie w ściankę działową między komórkami. Znowu ten wariat. — Czego chcesz?! — pyta przez złożone w trąbkę dłonie przyciśnięte do ścianki. — Wyjdź do latryny. Arp sam nie rozumie, co sprawia, że musi zejść na dół, a potem pójść w kierunku łukowatego sklepienia, skąd słychać szmer lejącej się wody. W latrynie gorąco, temperatura dokładnie taka, żeby nie można było wysiedzieć dłużej niż dwie minuty. Arp poci się jak ruda mysz i wreszcie zjawia się tamten. — Chcesz uciec? — A idź ty… Arp Zumbi jest starym wróblem i zna na wyrywki chwyty kapusiów. — Nie bój się — znowu pośpiesznie szepcze tamten — jestem z Komitetu Wyzwolenia. Jutro będziemy próbowali wywieźć i przerzucić w bezpieczne miejsce pierwszą partię. Nie masz nic do stracenia. Dadzą wam truciznę. Jeśli ucieczka się nie uda… — No? — Zażyjesz truciznę. To w każdym razie lepsze niż śmierć na plantacjach bawełny. Zgadzasz się? Nieoczekiwanie dla samego siebie Arp kiwa głową. — Instrukcje otrzymasz rano w chlebie. Bądź ostrożny. Arp znowu kiwa głową i wychodzi. Po raz pierwszy od dziesięciu lat tak głęboko pogrążył się w marzeniach, że przepuszcza mimo uszu drugie i trzecie szkolenie psychoterapeutyczne. Arp Zumbi stoi ostatni w kolejce po śniadanie. Teraz jego miejsce jest na końcu kolumny. Zawsze ten, który jest zwolniony z pracy, dostaje jedzenie po wszystkich innych. Ponury kryminalista rozlewający zupę uważnie patrzy na Arpa i z nieznacznym uśmieszkiem rzuca mu kawałek chleba leżący osobno. Arp je zupę i ostrożnie łamie chleb. Jest! Ukrywa za policzkiem maleńką kulkę papieru. Teraz trzeba poczekać, aż kolumna pójdzie do pracy. Komenda: Wstać! Arp wychodzi ze stołówki, na końcu kolumny dochodzi do poprzecznej galerii i skręca w lewo. Reszta idzie prosto. Tu, za węgłem, Arp jest względnie bezpieczny. Dyżurni sprzątają baraki, a na zmianę warty jeszcze za wcześnie. Instrukcja jest bardzo lakoniczna. Arp czytają trzykrotnie, a kiedy jest już pewny, że wszystko zapamiętał, znowu zgniata papierek i połyka go. Teraz, kiedy trzeba działać, Arpa ogarnia strach. Waha się, śmierć na plantacjach bawełny wydaje się upragniona w porównaniu z torturami. Trucizna! Myśl o truciźnie od razu go uspokaja. Rzeczywiście, koniec końców, co ma do stracenia?! Strach, lepki, obrzydliwy, oślizły strach, nadchodzi znowu, kiedy Arp okazuje swoje zwolnienie z pracy wartownikowi na granicy strefy. — Dokąd? — Do lekarza. — Idź! Arp ma wrażenie, że jego nogi zrobione są z waty. Powoli wlecze się galerią, wyczuwając plecami niebezpieczeństwo. Zaraz rozlegnie się okrzyk i w ślad za okrzykiem seria z automatu. W takich przypadkach strzelają w nogi. Za ucieczkę grozi śmierć na torturach. Nie należy pozbawiać więźniów takiego pouczającego widowiska, to katorga, a nie sanatorium. Zakręt! Arp skręca za róg i opiera się o ścianę. Słyszy uderzenia własnego serca. Zdaje mu się, że za chwilę wyrzyga ten drgający kłębek razem z gorzką żółcią zgromadzoną w żołądku. Zimny pot oblewa ciało. Zęby szczękają. Właśnie tak, przy dźwięku werbli prowadzą schwytanych uciekinierów na kaźń. Cała wieczność mija, zanim wreszcie Arp decyduje się iść dalej. Gdzieś tu w niszy powinny być pojemniki na śmiecie. Arp jeszcze raz powtarza w myśli instrukcję. Znowu nachodzą go wątpliwości. A jeśli to prowokacja? Wlezie do pojemnika, a oni tylko na to czekają! I żadnej trucizny przecież nie dostał. Dureń! Nie trzeba było się zgadzać, póki nie dostał do ręki trucizny. Bałwan! Arp gotów jest tłuc głową o mur. Tak dać się nabić w butelkę pierwszemu lepszemu prowokatorowi! A otóż i pojemniki. Obok lewego ktoś postawił kozły dla malarzy. Wszystko jak w instrukcji. Arp stoi niezdecydowany. Chyba najrozsądniej będzie wrócić. Niespodziewanie słyszy głośną rozmowę i szczekanie psa. Obchód. Nie ma czasu na myślenie. Nadspodziewanie lekko włazi na kozły i wskakuje do pojemnika. Głosy zbliżają się. Pies szarpie smycz, Arp słyszy ochrypłe szczekanie i stukot podkutych butów. — Spokój, Gar! — Ktoś jest w pojemniku. — Pewnie szczur, tu jest pełno szczurów. — Nie, na szczura pies szczeka inaczej. — Zawracanie głowy! Idziemy! Uspokój go wreszcie! — Cicho, Gar