Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wczoraj gospodyni tutejsza dwóch widziała. - Powiadają - rzekł na to Maćko - że szlachcicowi najprzystojniej w polu umierać, ale tak jak Jurand kona, to i na łożu dobrze. - Nie je nic, nie pije, jeno się cięgiem śmieje - rzekła Jagienka. - Pójdźmy do niego. Zbyszko też tam musi być. Ale Zbyszko krótko zabawił przy Jurandzie, który nikogo nie poznawał - i poszedł następnie do Danusinej trumny, do podziemia. Tam zabawił dopóty, dopóki stary Tolima nie przyszedł szukać go na posiłek. Wychodząc zauważył przy blasku pochodni, że na trumnie pełno było wianuszków z chabru i z nagietków, a naokół wymieciona czysto polepa przytrząśnięta była tatarakiem, kaczeńcem i kwiatem lipowym, który roznosił woń miodową. Więc wezbrało w młodzianku na ten widok serce i zapytał: - Któż to tak zdobi tę truchełkę? - Panna ze Zgorzelic - odpowiedział Tolima. Młody rycerz nie rzekł na to nic, ale w chwilę później, ujrzawszy,Jagienkę, pochylił się nagle do jej kolan i objąwszy je zawołał: - Bógże ci zapłać za twoją poczciwość i za one kwiecie dla Danuśki. I to rzekłszy rozpłakał się rzewnie, a ona objęła mu rękoma głowę jak siostra, która pragnie kwilącego brata utulić, i rzekła: - Oj, mój Zbyszku, rada by ja cię bardziej pocieszyć! Po czym łzy obfite puściły się i jej z oczu. * * * ROZDZIAŁ XXXVII Jurand umarł w kilka dni później. Przez cały tydzień odprawiał ksiądz Kaleb nabożeństwo nad jego ciałem, które nie psuło się wcale - w czym wszyscy cud Boży widzieli - i przez cały tydzień roiło się od gości w Spychowie. Potem przyszedł czas ciszy, jaka zwykle bywa po pogrzebach. Zbyszko chadzał do podziemia, a czasem też z kuszą do boru, z której zresztą nie strzelał do zwierza, jeno chodził w zapamiętaniu, aż wreszcie pewnego wieczora przyszedł do izby, w której dziewczyny siedziały z Maćkiem i Hlawą - i niespodzianie rzekł: - Posłuchajcie, co powiem! Nie płuży smutek nikomu, a przez to lepiej wam do Bogdańca i do Zgorzelic wracać niżeli tu w smutku siedzieć. Nastało milczenie, wszyscy bowiem odgadli, że to będzie wielkiej wagi rozmowa - i dopiero po chwili ozwał się Maćko: - Lepiej nam, ale i tobie lepiej. Lecz Zbyszko potrząsnął swymi jasnymi włosami. - Nie! - rzekł - wrócę, da Bóg, i ja do Bogdańca, ale teraz w inną mi trzeba drogę. - Hej! - zawołał Maćko. - Mówiłem, że koniec, a tu nie koniec! Bójże ty się Boga, Zbyszku! - Przecie wiecie, iżem ślubował. - To to jest przyczyna? Nie masz Danuśki, nie masz i ślubowania. Śmierć cię od przysięgi zwolniła. - Moja by mnie zwolniła, ale nie jej. Na rycerską cześć ja Bogu przysięgał !Jakoże chcecie?. Na rycerską cześć! Każde słowo o rycerskiej czci wywierało na Maćku jakby czarodziejski wpływ. W życiu, prócz przykazań boskich i kościelnych, niewielu się innymi kierował, ale natomiast tymi kilkoma kierował się niezachwianie. - Ja ci nie mówię, żebyś przysięgi nie dotrzymał rzekł. - Jeno co? - Jeno to, żeś młody i że na wszystko masz czas. Jedź teraz z nami; wypoczniesz - z żalu i boleści się otrząśniesz - a potem ruszysz, dokąd zechcesz. - To już wam tak szczerze jak na spowiedzi powiem - odrzekł Zbyszko. - Jeżdżę, widzicie, gdzie trzeba, gadam z wami, jem i piję jak każdy człowiek, a sprawiedliwie mówię, że we wnątrzu i w duszy rady sobie nijakiej dać nie mogę. Nic, jedno smutek we mnie, nic, jedno boleść, nic, jedno te gorzkie śluzy - same mi z _oczu płyną! - To ci właśnie między obcymi będzie najgorzej. - Nie! - mówił Zbyszko. - Bóg widzi, że do reszty bym skapiał w Bogdańcu. Kiedy wam mówię, że nie mogę, to nie mogę! Wojny mi trza, bo w polu łacniej przepomnieć. Czuję, że jak ślubu dokonam, jak onej zbawionej duszy będę mógł rzec: wszystkom ci spełnił, com przyobiecał dopiero mnie popuści. A pierwej - nie! Nie utrzymalibyście mnie i na powrozie w Bogdańcu... Po tych słowach stało się w izbie cicho, tak że słychać było muchy latające pod pułapem. - Ma-li skapieć w Bogdańcu, to niech lepiej jedzie ozwała się wreszcie Jagienka. Maćko założył obie ręce na kark, jak miał zwyczaj czynić w chwilach wielkiego frasunku, po czym westchnął ciężko i rzekł:, - Ej, mocny Boże!... Jagienka zaś mówiła dalej: - Zbyszku, ale ty przysięgnij, że jeżeli cię Bóg zachowa, to nie ostaniesz tutaj, jeno powrócisz do nas. - Co bym nie miał wrócić! Jużci nie ominę Spychowa, ale tu nie ostanę. - Bo - ciągnęła dalej cichszym nieco głosem dziewczyna - jeśli ci o tę truchełkę chodzi, to my ci ją zawieziem do Krześni... - Jaguś! - zawołał z wybuchem Zbyszko. I w pierwszej chwili uniesienia i wdzięczności padł jej do nóg. * * * ROZDZIAŁ XXXVIII Stary rycerz pragnął koniecznie towarzyszyć Zbyszkowi do wojsk księcia Witoldowych, ale ów nie dał sobie nawet o tym mówić. Uparł się jechać sam, bez pocztu, bez wozów, z trzema tylko konnymi pachołkami, z których jeden miał wieźć spyżę, drugi zbroję i ubiory, trzeci niedźwiedzie skóry do spania