Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Gdy dotarła do Gospody na Rozdrożu, przypominała zwykłego, brudnego i obszarpanego żebraka, których tłumy pałętają się zawsze koło domów co możniejszych kupców. Jednakże, gdy dopuszczono ją do Caleba, dała mu ów papier z wiadomością, która mogła być pisana dłonią ich dawnej pani. W efekcie Caleb przyjął ją na posadę kelnerki w barze. Widać zajęcie to odpowiadało jej naturze, bo spisywała się znakomicie. Dni mijały, lato przeszło w jesień i Lodowy Smok zaczai mrozić swym oddechem ziemię, gdy Elfra w tajemnicy uciekła wraz z kupiecką karawaną do Klavenport. Dowiedziawszy się o tym, Caleb wzruszył ramionami i powiedział, że każdy wybiera sobie sposób na życie. Po dotarciu do bram miasta, Elfra poszła prosto do komnat Higbolda. Ten słuchał jej z takim złym wyrazem twarzy, że służba unikała go jak ognia, lecz dla niej nie było to ostrzeżeniem, ale wyrazem zdumienia, gdyż opowieść była zaiste dziwna. Aby dowieść prawdy swych słów, wyciągnęła nad stołem rękę. Na kciuku, gdyż jedynie na nim mogła go umieścić, nosiła pierścień wykonany z zielonego kamienia, poznaczony cieniutkimi, czerwonymi żyłkami, wyglądającymi tak, jakby nasączone były krwią. Trzymając go przed oczami Higbolda, wypowiedziała swe życzenie. Na stole pojawiła się wówczas kolia wykonana z takich kosztowności, że były one równowartością sporego miasteczka, i to w dodatku według przedwojennych cen. Higboldowi zaparło dech w piersi, lecz jego twarz pozostała bez wyrazu, zaś oczy na wpół ukryte pod powiekami. Błyskawicznie uchwycił jej dłoń w żelaznym uścisku i stał się właścicielem owego pierścienia. Zbyt późno zrozumiała, patrząc w jego twarz, że była tylko narzędziem i to takim, które już spełniło swoje zadanie, a spełniwszy je… Zniknęła! Higbold zaś, trzymając pierścień w dłoni, uśmiechał się jedynie złośliwie. Wkrótce potem gospoda stanęła w płomieniach, nikt nie potrafił ugasić rozbuchanego ognia, który strawił wszystko, co czary Najdawniejszych powołały do życia. Ponownie Caleb stał na zimnie, nie mając nic prócz swej żelaznej woli. Nie tracił czasu na próżne żale z powodu własnej nieostrożności, która przyczyniła się do utraty skarbu. Obrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Nie szedł długo drogą uczęszczaną przez ludzi. Nader szybko skręcił z niej i ruszył na skróty. Choć sypał śnieg, na drodze były zaspy, a lodowaty wicher ciął plecy jak ostrze noża, niezmordowanie szedł ku Moczarom Sorn. Znowu mijał czas. Ani magia, ani ludzie nie odbudowali Gospody. Zmiany zachodziły zaś w Higboldzie. Ci, którzy dawniej byli jego zagorzałymi przeciwnikami, stali się jego stronnikami, bądź też przytrafiały im się najrozmaitsze nieszczęśliwe wypadki. Jego małżonka przestała prawie wychodzić ze swej sypialni, a wieść niosła, że nęka ją jakaś tajemnicza choroba i że biedaczka najprawdopodobniej nie przeżyje roku. W High Hallack nigdy nie było króla, gdyż Najwyżsi Lordowie z dawien dawna byli sobie równi i żaden nie mógłby poprzeć sąsiada, który chciałby górować nad pozostałymi. Lecz Higbold do nich nie należał, pozostało zatem zjednoczyć się przeciwko niemu lub też uznać jego władzę. Dziwne jednak było to, że ci, którzy pierwsi winni poczynić kroki, aby go zniszczyć, zabierali się do tego nader opieszale. W tym czasie zaczęła też rosnąć sława człowieka żyjącego na obrzeżu Moczarów Sorn, a zajmującego się poskramianiem zwierząt i ich sprzedażą. Pewien kupiec szukający czegoś niezwykłego był tak zaciekawiony owymi opowieściami, że wybrał się doń z wizytą. Powrócił do Klavenport z trójką dziwnych stworzeń. Były niewielkie, a wyglądały jak prawdziwe śnieżne pantery z wysokich gór, tyle że te były doskonale wytresowane, co szybko zjednało im niespotykaną łaskawość małżonek kupców i różnych innych dam, pragnących koniecznie mieć je jako żywe maskotki. Coraz częściej wyprawiał się ów kupiec ku moczarom, by kupić więcej kotów — za każdym razem wracał zadowolony z dobrego interesu. W miarę rozwoju owego handlu zaświtała mu myśl, że można by wywozić zwierzęta poza Klavenport. Potrzebne do tego było mu pozwolenie. Udał się więc do Higbolda, przynosząc takowe zwierzę w podarunku, jak to było w zwyczaju. Higbold nie był nigdy miłośnikiem zwierząt. Dla niego konie były narzędziami przydatnymi do określonych celów, a na pokoje w jego domu nigdy by nie wpuszczono psa. Owego kota przyjął, każąc jednak zanieść go do komnat małżonki. Być może przypomniał sobie o jej istnieniu, być może był to kaprys chwili. Któż to może wiedzieć? Krótko potem zaczął nawiedzać go sen. Z pewnością było aż nazbyt wiele spraw w jego przeszłości mogących wywołać niejeden, lecz wiele koszmarów. Jednakże nie śnił o przeszłości. W każdym z tych snów (a były na tyle realne, że budził się zlany potem, wołając o światło) tracił pierścień, który przyniosła mu Elfra, a który teraz był podstawą wszystkich jego planów. Nosił go w tajemnicy na rzemieniu zawieszonym na szyi, lecz sny pozbawiły go zupełnie zaufania do tej metody, toteż sypiał zaciskając na nim kurczowo dłoń. Pewnego ranka budząc się, nie znalazł go na dawnym miejscu i dopiero po dokładnym przeszukaniu łóżka odkrył zgubę. Od tego czasu sypiał, trzymając go pod językiem, a jego zły humor tak się wzmógł, że służba zaczęła poważnie obawiać się o swe życie. W końcu nadeszła noc, podczas której miał tak realny sen jak nigdy dotąd. Coś przyczaiło się w nogach łoża, po czym powoli poczęło zbliżać się ku niemu. Leżał zlany potem, nie mogąc ruszyć palcem w oczekiwaniu na nieuniknione