Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Mało kto słyszał także o mocno okrojonym przekładzie Negusa, ale Denton znał pewien fragment związany z opowieścią o dzwonach z San Xavier. Z Los Angeles przywiózł płachtę papieru pokrytą równym, wyraźnym pismem. Ustęp skopiowany z „Księgi loda” brzmiał: „Wielki i Cichy mieszka w głębyach pod ziemią, u wybrzeża Zachodniego Okeanu. Nie ten On z możnych Przedwiecznych ukrytego świata, ni innych gwiazdozbiorów, lecz w ukrytej ciemności Ziemi od zawsze mieszka. Nie ma drugiego imienia nad On, boż On jest złem ostatecznem i nieśmiertelną pustką oraz Milczeniem Starej Nocy. Gdy Ziemia zemrze i bez ducha będzie krążyć między gwiazdami, On wnijdzie znowu i rozciągnie swą władzę nade wszystkiem. Bo też On nie ma nic wspólnego z żywotem i światłem, lecz umiłował ciemność i bezwieczną ciszę otchłani. Bywa jednak, iż mogą Go wezwać przed czasem na lico Ziemi, a ciemnoskórzy, co zamieszkują brzegi Zachodniego Okeanu mają moc, iżby poprzez pradawne czary i osobliwie głębokie dźwięki dotrzeć do Jego podziemnej kryjówki. Pomnieć zaś trzeba, że największa groźba w owym wezwaniu, bo też On niesie śmierć i noc przedwczesną. On niesie ciemność w dzień i czernią zakrywa światło. I wszystkie życie, głosy i ruchy zamierają za Jego przejściem. Czasem przychodzi w czas zaćmienia i chociaż nie ma nazwy, ciemnoskórzy wołają nań Zushakon.” — Tu jest luka — powiedział Denton, kiedy uniosłem głowę znad kartki. — Brakuje tekstu. — Dziwne… — Todd zabrał mi papier i przebiegł pismo wzrokiem. — Ale to czysty przypadek. U źródeł wierzeń i obrzędów ludowych leżą zwykłe zjawiska przyrodnicze. Można znaleźć wiele przykładów na potwierdzenie tej tezy. Pioruny Jowisza i strzały Apollina to tylko błyskawice oraz promienie słońca. — „Nigdy bowiem nie spojrzy na nich Helios śliczny… — cicho zacytował Denton. — Zawsze też lud ten nędzny w grubej nocy brodzi”*. Pamiętacie wizytę Odysa w Krainie Śmierci? Todd wydął usta. — I co z tego? Myślisz może, że na dźwięk dzwonów Pluton wyskoczy z Tartaru? Bzdury. Mamy dwudziesty wiek, takie rzeczy się nie zdarzają… Prawdę mówiąc, nigdy się nie zdarzały. — Jesteś pewien? — zapytał Denton. — Chyba nie chcesz nam wmówić, że ostatnie chłody są czymś normalnym. Prędko uniosłem głowę. Od dawna byłem ciekaw, czy ktoś poza mną zauważył, co dzieje się z pogodą. — Bywało gorzej — z zawziętym uporem odpowiedział Todd. — Zimno, deszcze… Nie myśl, że ze względu na parę mglistych dni będę słuchał podszeptów twojej wyobraźni. To… dobry Boże! Przetoczyliśmy się przez pokój. — Trzęsienie ziemi! — jęknął Denton. Skoczyliśmy do drzwi. Żaden z nas nie pobiegł w stronę schodów, ale zatrzymaliśmy się w progu. W czasie trzęsienia ziemi jest to najbezpieczniejsze miejsce każdej budynku, rzecz jasna, biorąc pod uwagę rodzaj i budowę konstrukcji. Nie było dalszych wstrząsów. Denton wrócił do pokoju i stanął pi oknie. — Patrzcie — rzucił bez tchu. — Zaczęli dzwonić. Stanęliśmy tuż przy nim. Dwie przecznice dalej widać było dzwonnicę misji Sah Xavier, a w jej łukowatych wykuszach trzy rozkołysane dzwony. — Podobno jak je odlewano, Indianie wrzucili do wrzącego metalu żywą dziewczynę — mruknął Denton, pozornie bez związku. — Wiem — zdenerwował się Todd. — A czarownicy naznaczyli je magią. Nie bądź głupi! — Czemu sądzisz, że dźwięk dzwonów — w końcu pewien rodzaj wibracji — nie może wywołać określonego zjawiska? — zaperzył się Denton, chociaż wyczułem w jego głosie lekką nutę strachu. — Niewiele wiemy o świecie, Todd. Życie może przybierać dziwne formy, a nawet… Bamm–m–m! Rozległ się huczący, złowieszczy jęk dzwonu. Był niezwykle głęboki, wiercił w uszach i drażnił nerwy. Denton ze świstem wciągnął powietrze. Bamm–m–m! Niższa nuta — jękliwa, przyprawiająca o zagadkowy ból w skroniach. Jakby natarczywe wezwanie… Bamm–m–m! Bamm–m–m! — Gromowa, fantastyczna muzyka, niczym dźwięki z ust samego boga albo z naznaczonej piersi czarnego anioła Israfela… Czyżby zapadał mrok? Co za cień zawisł nad San Xavier? Czemu toń Pacyfiku, dotąd migocząca błękitem, stała się ołowianoszara, a potem niemal czarna? Bamm–m–m! Poczułem nagle, jak podłoga dygocze mi pod stopami. Szyba zabrzęczała w oknie, pokój zachwiał się chorobliwie, a horyzont przywodził na myśl upiorną huśtawkę, kołyszącą się w przód i w tył monotonnym ruchem. Z tyłu rozległ się głośny stuk; obraz spadł ze ściany i roztrzaskał się na podłodze. Denton, Todd i ja, niczym trzej pijacy, zataczaliśmy się po pokoju. Ruszyłem w stronę drzwi. Coś mi podpowiadało, że budynek nie postoi długo. Mrok gęstniał. W pomieszczeniu zawisła ciężka, złowroga mgła. Ktoś krzyczał piskliwym głosem. Brzęczało tłuczone szkło. Zobaczyłem obłok pyłu strzelający ze ściany w miejscu, gdzie odpadł kawał tynku. A potem oślepłem! Denton wrzasnął. Czyjaś dłoń ścisnęła mi rękę. — To ty, Ross? — spytał Todd, jak zwykle spokojnym i opanowanym głosem. — Widzisz coś? — Nie — dobiegła z czerni odpowiedź Dentona. — Ale to nie ślepota! Gdzie jesteście? Gdzie drzwi? Nagły wstrząs, jaki targnął budynkiem, oderwał mnie od Todda i rozpłaszczył na ścianie. — Tutaj! — próbowałem przekrzyczeć rumor. — Za moim głosem! Za chwilę ktoś wpadł na mnie. Denton. Potem Todd. — Boże! Co się dzieje? — wykrztusiłem. — To te cholerne dzwony! — Denton krzyknął mi prosto w ucho. — „Księga loda” mówiła prawdę. „On niesie ciemność… w dzień…” — Oszalałeś! — wydarł się Todd, lecz ponad jego głosem górowało wściekłe, rozdzierające uszy dudnienie dzwonów, opętańczo jęczących w ciemności. — Czemu wciąż dzwonią? — mruknął Denton i zaraz sam sobie odpowiedział na to pytanie: — Trzęsienie ziemi… to trzęsienie kołysze dzwonnicą! Bamm–m–m! Bamm–m–m! Coś uderzyło mnie w policzek. Uniosłem dłoń i poczułem ciepły dotyk lepkiej krwi. Gruchnął odpadający tynk. Ziemia wciąż dygotała jak w febrze. Denton wciąż krzyczał, ale nie rozumiałem ani słowa. — Co?! — zawołaliśmy chórem wraz z Toddem. — Dzwony!… Trzeba je uciszyć! To one sprowadzają ciemność… i zapewne wstrząsy