Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Tutaj pod choinkami, bo jestem kurduplem, zbieram latem maślaki - objaśniła mama. - Tam, za zakrętem, zobaczysz las bardziej liściasty. Zawsze kryje w poszyciu jakieś koźlaki, prawdziwki. Słabo się znam na grzybach. Tyle, żeby Kaśce w koszyku zrobić kipisz. Bo ona zbiera wszystko, jak leci. Zajdziemy do tartaku. Poznasz moich sąsiadów. Mamę Czarka, jego siostry, jak będą, i tatę. Mili są. Zamilkłyśmy na trochę. Cisza leśna była cudowna. Tak się relaksowałam, jak rzadko. Funio też zmęczył się chyba i szedł obok nas spokojnym truchtem. Czasem w koronach trzepotało się coś ptasiego, wtedy śnieg z gałęzi spadał na dół obficiej. W oddali zobaczyłam już polanę i usłyszałam maszyny. Cięły coś równo swoim rytmem. - No, to dochodzimy do tartaku - powiedziała mama. Mama Czarka była mocno starszą panią, pulchną i serdeczną. Zaraz zrobiła w dzbanku herbaty, wcisnęła cytrynę i bez pytania osłodziła. Ze starego kredensu wyjęła bułki i miskę powideł. - Zjedzcie, pani Basiu i... - Ja jestem córką. Mam na imię Małgosia, miło mi. - O Matko Święta! Córka? Pani Basiu, to ta, co pani mówiła? - Tak. - Gnom uśmiechnął się ślicznie. - Matko Boska! A pani wie, jak my tu wszyscy czekali z paniom Basiom na panią! Jejku, jaka radość! Ja zaraz męża zawołam, bo też zobaczyć by chciał! O! Właśnie idzie! Wszedł tęgawy, duży chłop, zdejmując czapkę. - Powitać! Pani Basiu! Córkie, słyszałem, pani przyprowadziła? - A skąd pan wie, że córkę? - Toć stary Piernacki dopiero co nowość roznosi! Witam panią! - Ucałował mnie w rękę. Widać „nowe” jeszcze tu nie przyszło i mężczyźni wciąż całują kobiety w rękę. Rozmowa przy bułkach i słodkiej herbacie miała charakter grzecznościowy, ale bardzo bezpośredni. Byli bardzo mili i ciekawi wszystkiego. Obiecałyśmy, że urządzimy kiedyś wieczór towarzyski, a teraz pospacerujemy jeszcze. - Do leśniczówki też? - spytała mama Czarka z uśmiechem. - Ano! - powiedział Gnom, wkładając czapkę. - Do zobaczenia! Wszyscy wycałowali wszystkich. Z dubeltówki, jak rodzinę. - Takie tu są obyczaje, Gosiu. Jako moja córka wytęskniona (bo oni znają całą historię), jesteś „swoja”! Znów szłyśmy lasem, ale pogoda już była inna. Zrobiło się szaro i zimniej niż dotąd. - Wracajmy. Jakoś nieprzyjemnie się robi. - Mama badawczo patrzyła na niebo, wyzierające buro ponad gałęziami. - No. Chłodno jakoś. Wracamy! Funiowi było wszystko jedno. Najważniejsze, że mógł sobie poszaleć, wywąchać te wszystkie norkowe zapachy. - W Warszawie, mamo, nie ma takich klimatów. Owszem, spotykam tu i ówdzie (w centrach handlowych) znajomych, ale już nikt z nikim tak szczerze się nie wita, nie czuje się takiej... więzi. Fajni ci ludzie. - Zobaczysz, jak spotkamy się na „wizycie”! To dopiero są klimaty! Przywieź tu Marysię. Może jej się spodoba? - Teraz to ona bez tego swojego Kuby nie zechce się ruszyć.. - Znasz go? Fajny jakiś? - Nie zdążyłam. Chyba fajny, skoro go wybrała. - To niech tu zjadą razem - powiedziała z diablim uśmieszkiem. - - Sprawdzimy, co za jeden i czy fajny. Tak? - A jak będzie do bani? - To go zamienimy w żabę i niech szuka frajerki! Funio rozszczekał się ostro. Jakby zrozumiał? Nie! Stałyśmy oko w oko z warchlakami. Młode, rude, świniowate głupole stały naprzeciw nas, durnowate. Trzepotały jasnymi rzęsami i kiwały głowinami, nie rozumiejąc, kim jesteśmy. - O, kochana! - trwożliwie powiedziała mama. - Spadajmy stąd szybko, bo ich mamcia może nas źle zrozumieć, a ja nie umiem wspinać się po drzewach! Wzięłyśmy Funia w garść i szybko poszłyśmy przed siebie. Oglądałyśmy się cały czas, czy aby nie szarżuje na nas locha. Ale jakoś nie. Pewnie nie bardzo jej się chciało. Funio, wzięty na ręce, był zły i obraził się na nas. Taka atrakcja! Warchlaki! A my uciekamy, jak jakieś niedojdy, mając jego! Takiego obrońcę! Mimo wszystko dość realnie poczułam, że to nie warszawska ulica. A może lepiej spotkać tu lochę niż w stolicy kieszonkowca? Albo tych, co zwijają torebki z samochodów, na światłach? Tak, chyba wolę lochę. Moralnie jest przynajmniej czysta. Broni swoich bachorów, a nie kradnie mi tego, co moje. Podzieliłam się z mamą moimi myślami. - Nie spotkałam jeszcze lochy, tak oko w oko. Znajomy leśnik mi opowiadał, że na ogół nic takiego się nie dzieje, ale jak są młode, może jej odbić - powiedziała. - Co wtedy? Zeżre? Skopie? Pogryzie? - Poturbuje. Czasem mocno, ale to takie wyjątki, że aż o nich nie słyszałam. A ci kieszonkowcy, złodzieje torebek to duży problem w Warszawie? - Miałam takie zdarzenie. Rozcięcie torebki w tramwaju lub na Stadionie Dziesięciolecia to „małe miki”. Jestem ruchliwa i w obu przypadkach przeciął, ale nie dał rady nic świsnąć ze środka. Natomiast kiedyś musiałam być czymś mocno zaprzątnięta, bo na ogół tak nie robię. Położyłam torebkę obok siebie, po tym, jak wsiadłam do samochodu. Usłyszałam tylko otwarcie i trzaśniecie drzwi. Zobaczyłam uciekającą sylwetkę. Wiesz? Wydałam z siebie taki dziwny dźwięk. Krótki skowyt? Okrzyk? On już był w bramie. Całe szczęście, że komórkę mam zawsze w kieszeni. Zablokowałam karty kredytowe i zadzwoniłam po bezradną policję