Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Już z daleka dolatywało go szczekanie psów, które wkrótce otoczyły go ze wszystkich stron. Na szczęście psy nie były groźne. Widocznie wyczuły w nim dobrego człowieka, bo po chwili towarzyszyły mu tylko, radośnie ujadając i wymachując ogonami. W ten sposób doszły z nim do większego budynku, z którego dochodziły odgłosy muzyki i gwar ludzki. Prawdopodobnie mieściła się tam świetlica wiejska, w której odbywała się zabawa. Byłaby to pomyślna sytuacja dla Marcina. Nie mógł przecież dobijać się po północy do nieznajomych i pytać o kogoś, kto żył w tej wsi przed pół wiekiem. Tu przynajmniej będzie mógł zagrzać się przy kuflu grzanego piwa i zasięgnąć potrzebnych informacji. Może wreszcie uda mu się znaleźć jakiś nocleg. Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Nie mylił się. To wiejska ochotnicza straż pożarna zorganizowała karnawałową zabawę. Dowiedział się o tym przy samym wejściu. Kiedy powiedział, że przybywa po pięćdziesięciu latach z Kanady w poszukiwaniu krewnych i chciałby znaleźć gdzieś schronienie na tę noc, kierownik zabawy poprosił go, by zajął miejsce przy stole, stojącym pod ścianą. Zaraz też pojawił się bigos i kufel grzanego piwa. Jak się okazało, gospodarzem zabawy był komendant ochotniczej straży pożarnej. Razem z żoną, która była kierowniczką świetlicy, zajmowali mieszkanie służbowe nad świetlicą. Nie było więc kłopotu z noclegiem. Kiedy jednak spytał czy mieszka na wsi nijaki Socha, ani on ani jego żona nie mogli mu udzielić żadnych informacji. - Tu nikt taki nie mieszka. Może dawniej, ale teraz we wsi mieszkają przeważnie młodzi. Komendant zamyślił się. - Może nasz dziadek by wiedział - wtrąciła jego żona. - Że macie tu młodych i odważnych, sam widziałem, kiedy przechodziłem przez most. Tylko czy taki wyczyn nie skończy się chorobą lub, co nie daj Boże, śmiercią? Trzeba mieć odwagę, być zahartowaną no i trochę lekkomyślną, żeby tak samotnie wchodzić o północy do lodowatej rzeki... Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem. - Niech pan się nie śmieje. Trzeba było zmówić „wieczny odpoczynek” za tę nieszczęśliwą - powiedziała z lękiem w głosie jakaś kobieta spośród gromady, jaka zebrała się wokół stołu. - Co to pomoże - odezwał się ktoś inny. - Już i ksiądz modlił się przy moście i na mszę dawali i nic nie pomogło. - Więc to była zjawa? - zdziwił się Marcin z niedowierzaniem. - Od jak dawna się ukazuje? Ja ją wyraźnie widziałem prawie pod samym mostem, jak żywą. Co to za dziewczyna? Czy to z tej wsi? Zapanowało przykre milczenie. Wreszcie zagrała orkiestra i goście pośpieszyli do tańca. Oddalił się również komendant straży. Tymczasem do stołu zbliżył się mężczyzna, który, mimo podeszłego wieku i dość pokaźnej tuszy, szedł prosto i poruszał się energicznie. Przybyły widać nie miał trudności w nawiązywaniu kontaktów z nieznajomymi, bo sam przedstawił się jako najstarszy człowiek nie tylko we wsi, ale nawet w całej gminie, a może i w województwie. Przede wszystkim jednak był dziadkiem tej dzierlatki, Wandzi, przy czym wskazał na żonę komendanta. - Dobrze, dziadku, że przyszedłeś, bo ten pan poszukuje we wsi krewnych sprzed pół wieku i widział też tę topielicę i to pod samym mostem. Ty wiesz najlepiej, jak to z nią było. - A ty, sroko, nie musisz o tym wiedzieć i tu, gdzie taki gwar, nie godzi się mówić o takich sprawach. No i wiesz, że nie potrafię gadać o suchej gębie. Pana zabieram do swojego pokoju, a ty przynieś nam coś na ząb i jakieś piwo do popicia. Trochę naleweczki mam jeszcze u siebie, a i miodku kropelka się znajdzie. Będzie przy czym posiedzieć. - Dziadku, ja ci niczego nie żałuję, wiesz o tym, ale czy ci to nie zaszkodzi? - Wiem, żabo, że ty nie ze skąpstwa tak mówisz, tylko z dobrego serca, ale nie martw się, za dużo na pewno nie będziemy pili. Zresztą wiesz, że do setki brakuje mi jeszcze kilka lat, a wcześniej nie myślę schodzić z tego świata. Jak przyjdzie czas, to i kieliszek nie pomoże. Takiego gościa z tamtych czasów i to z tak daleka trzeba uczcić. To mówiąc, ujął marcina pod ramię i poprowadził do bocznego pokoju. Kiedy znaleźli się sami, dziadek odezwał się pierwszy: - Na imię mam Maciej i mówmy sobie po imieniu. Tak będzie wygodniej. Jesteśmy jak dwaj patriarchowie wśród tych młodziaków. - Pewnie - potwierdził Marcin, który z kolei wymienił swoje imię. Kiedy Wanda weszła do pokoju, obaj dziadkowie potwierdzali swoją znajomość, popijając stary miód i gwarząc jak dobrzy znajomi. Wanda chętnie by towarzyszyła im w rozmowie, ale nie śmiała się narzucać i cicho wyszła. - Dobrze, że poszła ta moja wnusia - podjął rozmowę Maciej. - Po co jej przysparzać bólu. Czasem lepiej nie znać prawdy. Ty również zachowaj, co tu usłyszysz, dla siebie. Mieszkałeś w tej wsi, to powinieneś coś więcej wiedzieć niż ja. Ale zacznijmy od początku. Niedaleko od mostu, przez który przechodziłeś, był kiedyś młyn. - To pamiętam - przerwał mu Marcin. - Obok młyna stał dom młynarza, a dalej mieszkał rządca ze dworu. Ale co to ma wspólnego ze zjawą. Jak długo byłem we wsi, nikt nie słyszał o żadnej zjawie. - Poczekaj, zjawa pokazała się później. Dojdziemy do tego. Młynarz miał śliczną córkę Małgosię. Moja Wandzia kropla w kroplę jest do niej podobna. Już przy pierwszym spotkaniu uroda Wandy wywarła na Marcinie niezwykłe wrażenie, ale dopiero teraz uświadomił sobie, że Wanda była żywym portretem jego Małgosi. Nie dał jednak nic poznać po sobie i słuchał z uwagą, jak Maciej ciągnął dalej swoje opowiadanie. - Młynarz na pieniądze chytry był jak sobaka i marzyło mu się dostać bogatego zięcia. Tymczasem dziewczynie podobał się chłopak uczciwy, pracowity, ale biedny. Gdyby młynarz był mądry i przyjął go za zięcia, to może do dziś cieszyłby się córką i wnukami. Co zrobić, kiedy wstąpił w niego jakiś bies. Dziewczyna z chłopakiem znała się od dzieciństwa. Nieraz przynosił jej ryby, które złowił na wędkę czy koszyk raków, a niekiedy trafiła się i dzika kaczka, bo chłopak zrobił sobie łuk i dzielnie nim się posługiwał. Kiedy stary zauważył, że ta przyjaźń dziecinna może przemienić się w prawdziwą miłość, zabronił dziewczynie widywać się z chłopakiem. Przez kilka lat wydawało mu się, że córka go posłuchała, bo młody przestał się kręcić dokoła młyna, a i na wsi nie było go widać. Ale to tylko tak mu się wydawało, bo młodzi nadal się spotykali, ale pokryjomu. Chłopak rozumiał, że nie może starać się o dziewczynę, jak nie będzie mógł dać jej utrzymania