Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wiele lat dążąc z najwyższym entuzjazmem do powszechnego rozbrojenia, ani przez chwilę nie przypuszczałem, że kiedykolwiek mógłbym wątpić w słuszność tych poczynań. A teraz... Czyżby udaremnienie zgładzenia ludzkości przez nią samą raptownie oddawało bezbronny glob na pastwę nieznanych najeźdźców? Dziś, z perspektywy, myślę o tym spokojnie. Ale wtedy... Widok czterech świateł nieba, zawrotnie jaskrawiejących, szarpał nerwy. Wkrótce ta złowieszcza iluminacja zbyt mocno kłuła w oczy, aby móc patrzeć na nią wprost, bez przyćmionych szkieł. Zdawałem sobie sprawę, że równocześnie ze mną kilkaset milionów ludzi gapi się w niebo. „Gapi się” - to może złe określenie. Każdy z nich coś sądzi o tym fenomenie. Z pewnością większość kojarzy go ze Świętem Rozbrojenia. Ale w jaki sposób? Czy wszędzie uda się zapobiec panice? Czy nigdzie niepewność i strach nie popchnie albo tłumu, albo wpływowych jednostek do nieobliczalnych działań? Myślałem o tym i o zagrożeniu ludzkości z zewnątrz, i o mrowiu innych spraw. Tymczasem zrobiło się rojno na dziedzińcu. Drogę wiodącą do mnie zatarasowało kilkadziesiąt samochodów. Rozgniewałem się dopiero na widok dziennikarzy. Grzecznie ale stanowczo odmówiłem wywiadu, prosząc aby nie siali sensacji, gdyż nie pora na to. Wkrótce w pomieszczeniach obserwacyjnych ciasno tyło od przywódców społeczeństw, którzy z pomocą krótkofalówek słali na cały świat dyspozycje transmitowane przez rządową centralę radiotelefoniczną. Moje własne obserwacje, wyniki analiz zjawiska dostarczane mi przez współpracowników i przez komputery, strzępki rozmów i dyspozycje wydawane w kilku językach - tworzyły galimatias trudny do uporządkowania. Sam wymieniałem informacje z kilkunastoma placówkami naukowymi na powierzchni Ziemi, na stacjach satelitarnych i na Księżycu. Badania astronomiczne nie wniosły żadnych poszlak określających kto oraz po co zbliża się ku Ziemi. Natomiast ujawniły groźne niebezpieczeństwo wynikające z samego lotu statków. Struga fotonów, wysyłana przez silnik anihi-lacyjny każdego z nich, była wystarczająco gęsta by uderzywszy w Ziemię z odległości paru milionów kilometrów zadziałać mocniej od najpotężniejszych spośród niedawno zniszczonych bojowych laserów: na znacznych obszarach grunt wyparowałby do głębokości kilku kilometrów. Wiedziałem na pewno, że celem, jaki sobie wyznaczyli przybysze, jest właśnie Ziemia. Lecieli po trasie zmierzającej tam, gdzie planeta znajdzie się za dwie godziny. Teraz nasuwało się wiele pytań, które dla nas miały wagę życia i śmierci. Czy goście z nieba wiedzą, że glob, ku któremu zdążają, jest zamieszkany? Wywołaniu zniszczeń mogli z łatwością zapobiec sterując pojazdami w ten sposób, by strumień fotonów zawsze skośnie mijał Ziemię. Gdyby jednak przeszedł blisko nas, mógł zniszczyć niektóre stacje satelitarne. To samo zagrażało bazom księżycowym. Na tym napędzie kosmici nie mogli wylądować, gdyż unicestwiliby siebie samych. Było zresztą prawdopodobne, że statki tak masywne wmanewrują w charakterze księżyców Ziemi, aby dopiero z orbity opuszczać małe zwrotne próbniki, dostosowane do badań powierzchni planet. Wydawało się niedorzecznością, by zamierzali już przy pierwszym zetknięciu zgładzić życie na Ziemi, nie dowiedziawszy się o nim niczego. Moja logika była jednak logiką Ziemianina, więc mogła nie przystawać do innych istot rozumnych. Wobec uporczywego milczenia przybyszów musieliśmy statystować w rozwoju wydarzeń. Na szczęście obyło się bez jakichkolwiek zniszczeń. Kiedy kosmici zbliżyli się do nas na pół miliona kilometrów, cztery oślepiające płomienie zniknęły z firmamentu. Statki były teraz widoczne tylko w teleskopach pod postacią słabych gwiazdek, świecąc odbitym światłem słonecznym jak planetoidy. W żadnym obserwatorium nie udało się stwierdzić uruchomienia przez flotyllę silników innego typu. Musiało to jednak nastąpić, gdyż pojazdy wmanewrowały się na południkowe orbity, krążąc tysiąc siedemset kilometrów nad powierzchnią Ziemi. Przez dwie doby nic się nie zmieniło. Potem, bez żadnych widomych symptomów pracy silników, pojazdy wzleciały z olbrzymim przyspieszeniem na pułap prawie trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów, lokując się w jednakowych odstępach nad równikiem. Sąsiadowały tam z kilkoma stacjami przekaźnikowymi światowej telewizji, zaś jeden, umieszczony nad puszczą kongijską, znajdował się tylko sto trzydzieści kilometrów od przestrzennego instytutu naukowego „Przyjaźń”. Koledzy stamtąd przekazali nam pierwsze dane o sposobie poruszania się tych obiektów w bliskości Ziemi. Kiedy statek wzbijał się świecą w górę, w instytucie zanotowano płynące od niego oddziaływanie grawitacyjne, które ustało zupełnie nagle skoro tylko osiągnął stacjonarną orbitę Ziemi. Dowodzi to, że nieznani goście posługują się ele- ktrograwitacją w charakterze siły napędowej. Dni płynęły powoli, jeden za drugim. Nic się nie działo na niebie skupiającym uwagę wszystkich. Na tle przesuwających się ruchem dobowym gwiazdozbiorów lśniły nieruchomo obce pojazdy, dobrze widoczne gołym okiem. Nazwaliśmy je od zajmowanych pozycji: „Afryka”, „Ameryka”, „Polinezja” i „Australia”. Wciąż zawodziły próby porozumienia się. Nastręczało to tym większych obaw, iż ludzkość nastawiła się na kosmiczne kontakty i uważała, że jest do nich dobrze przygotowana. Jeśli chodzi o łączność radiową, od kilkudziesięciu lat był w użyciu - wprawdzie tylko jednostronnie - język LINCOS, tak opracowany, by kosmici mogli zrozumieć przekazywane informacje nawet jeśli nic nie wiedzą o ludzkim świecie. Hasła wywoławcze w tym języku kierowaliśmy ku systemom planetarnym wielu gwiazd podobnych do Słońca, w nadziei nawiązania dialogu