Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

„Gdyby udało się wyprostować kierownicę - pomyślałem - może byłbym w stanie wyhamować”. Jednak ściana zbliżała się do mnie zbyt szybko. Tuż przed nią znajdowała się fosa i przednie koło wpadło do niej. Nagle niczym z katapulty wyleciałem w powietrze - uderzając głową w kamienny mur. Uderzenie było tak mocne, że pociemniało mi w oczach, a niebo przełamało się na pół. Leżałem w fosie, zakrwawiony i oszołomiony. Johan, który jechał za mną samochodem, wyłonił się zza zakrętu i zobaczył mnie leżącego w kałuży krwi. Miałem głęboką ranę szczęki, spuchniętą głowę i byłem bliski utraty przytomności. Cały impet uderzenia skupił się na mojej głowie. To niesamowite, ale poza tym, że rozbiłem sobie głowę, nie odniosłem żadnych obrażeń - najmniejszego zadrapania. Nie podarłem nawet koszulki, w której trenowałem. Słyszałem nadbiegających ludzi. Do moich uszu dochodziły jakieś głosy - Johana i kilku obcych. Na trawie, tuż pod kamiennym murem, dwóch francusko-kanadyjskich lekarzy urządziło sobie piknik. Widzieli całe zajście, kiedy uderzyłem głową w ścianę i padłem jak kłoda na ziemię. Próbowałem się podnieść. - Non, non - powiedział jeden z nich, naciskając mnie lekko, abym się położył. Drugi skoczył na równe nogi i podbiegł do samochodu po lód, z którego zrobiono mi okład. Byłem przytomny i świadomy wszystkiego, co działo się wokoło. Nie widziałem jednak nic poza fosą. Pamiętam rozmowę Johana z lekarzami. - Wie pan - powiedział jeden z nich - kiedy zobaczyliśmy go i usłyszeliśmy uderzenie, byliśmy przekonani, że się zabił. Wydaje mi się, że zemdlałem. Po pewnym czasie przyjechał ambulans i zabrał mnie do szpitala w Lourdes. Był to pierwszy przypadek, gdy musiałem być hospitalizowany od czasu choroby nowotworowej. Skoro tylko przekroczyłem próg kliniki, poznałem znajomy zapach lekarstw i środków dezynfekujących. Ogarnął mnie ten sam co kiedyś niepokój. Na głowie i szczęce założono mi kilka szwów i zatrzymano w szpitalu na jedną noc na obserwację. Nie mogłem zasnąć. Wciąż czułem plastykowy pokrowiec materaca, szeleszczący pod prześcieradłem, które wilgotniało od potu. Następnego ranka poleciałem do domu w Nicei. Na lotnisku spotkałem się z Kik. Moja głowa była trzy razy większa niż zazwyczaj. Miałem sińce pod oczami, a cała twarz była w ranach i zadrapaniach. Na mój widok Kik westchnęła. - Wyglądasz jak człowiek słoń - powiedziała, mając na myśli słynny film. Przez kilka tygodni siedziałem na kanapie w domu, nie mogąc ani trenować, ani się ścigać, czekałem, aż moja głowa nabierze normalnych kształtów. Miałem dużo czasu na myślenie i doszedłem do wniosku, że już nigdy nie popełnię dziecinnego błędu i nie będę też więcej niepotrzebnie ryzykował. Lubiłem szybko pokonywać zjazdy, tak jak lubiłem brać ostre wiraże, ale postanowiłem, że jeśli stracę nawet 30 sekund podczas zjazdu, to nic się nie stanie. Potrafię nadrobić stracony czas. W końcu, bardzo powoli, wróciłem do treningów. Z powodu wypadku nie miałem okazji zapoznać się z najważniejszym podjazdem, zwanym Hautacam. Hautacam to słynna stacja narciarska urządzona na szczycie okrytej mgłą góry niedaleko Lourdes, znajdująca się na trasie pierwszego górskiego etapu, a zarazem jednego z najtrudniejszych. Dlatego musiałem tam wrócić. Wiał silny wiatr. Przejechałem całą trasę. Po drodze nie spotkałem żadnych gapiów, towarzyszył mi tylko Johan, jadący za mną samochodem. Kiedy dotarłem do podnóża Hautacam, stanąłem na pedały i wykonując ciężką pracę, zacząłem wspinać się na stromy stok. Jadąc, studiowałem drogę, zastanawiając się, w którym miejscu mógłbym zaatakować, a gdzie powinienem zachować szczególną ostrożność. Padał deszcz ze śniegiem. Było tak zimno, że powietrze, które wydychałem, tworzyło białe obłoki. Po godzinie osiągnąłem szczyt. Johan podjechał bliżej i wystawił głowę przez okno. - W porządku