Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Joey siedział na huśtawce i bujając się z całych sił, krzyczał: — Patrz, patrz, patrz! Patrz na niebo! Wanda wspięła się na poręcz werandy i popatrzyła na chmury. Były tak nisko, że prawie opierały się o dach domu, jak ciężka, ogromna kołdra. Między chmurami widać było złowieszczy wir, podobny do tego, jaki powstaje w czasie cyklonu. Pogoda jak z „Czarnoksiężnika Oza”. Niesamowity był kolor chmur. Ciemnocynobrowe, prawie krwiste. Wanda w życiu jeszcze nie widziała takich chmur, nawet po zachodzie słońca. Dokoła szumiały srebrzyste trawy. W powietrzu unosił się nastrój wyczekiwania. Drzwi kurnika kołysały się i trzaskały, a po podwórku tańczyły diabełki kurzu. Stadko kuropatw wystawiło skrzydła na wiatr, w kierunku południowego zachodu. — Joey! — zawołała Wanda. — Lepiej chodź do domu! — Przecież to tylko niebo! — protestował Joey. — Masz wejść do domu. Mama kazała mi cię pilnować, koniec dyskusji. — Przecież nic się nie dzieje. To tylko niebo! — Może przyjść trąba powietrzna i co wtedy? Wessałoby cię w powietrze. Pamiętasz owcę pana Begleya? Znaleziono ją po sześciu dniach z przetrąconym karkiem w okręgu Bent. Joey bujał się uparcie: w przód i w tył, w przód i w tył. Trawy kołysały się jak morze i wirujący pył zaprószył oczy Wandy. — Joey McIntosh, w tej chwili wejdź do domu! Joey nie przestawał się kołysać, od czasu do czasu spoglądając na siostrę. Wanda zbiegła po schodkach werandy i przeszła przez podwórze. Ta drobna, niepozorna dziewczynka o chudych nogach miała około piętnastu lat. Ubrana była w dżinsy i biało — czarną koszulę w kratę. Mama powierzyła jej opiece brata i dom, a ona chciała dobrze wywiązać się z tego zadania, więc na nic nie zdadzą się wszelkie protesty. Znów spojrzała na chmury. Nigdy w życiu nie widziała, żeby chmury tak wirowały i kłębiły się. I były tak bardzo nisko! Wprost nie mogła uwierzyć, że to prawdziwe chmury. Właśnie zbliżyła się do Joeya, kiedy górne okno obsunęło się i pękło z hukiem. — Chodź, Joey, nadchodzi cyklon. Najlepiej będzie, jak pójdziemy do piwnicy. Joey, jasnowłosy z szelmowskim spojrzeniem, w brudnej niebieskiej koszulce i jeszcze brudniejszych szortach, kurczowo trzymał się siedzenia. — To nie jest cyklon. Nie czujesz tego? — Co mam czuć? — spytała Wanda. — To na pewno nie jest cyklon! — powtarzał triumfalnie Joey, podczas gdy chmury kłębiły się nad jego głową. — Joey! — warknęła Wanda. — Masz wejść do domu! W tej chwili zauważyła, że warzywnik tak troskliwie pielęgnowany przez matkę, cały pokrył się piaskiem. Piasek leżał na liściach sałaty, na pomidorach, nawet na fasoli. Wanda uklękła pomiędzy rzędami cebuli, starając się rękoma usunąć piasek. Wszystko na próżno. Im szybciej odgarniała, tym silniejszy wiał wiatr i tym szybciej strumyczki piasku sypały się między zagony. Joey, pochylony na huśtawce, przez chwilę nie zwracał uwagi na siostrę. Śpiewał na cały głos: To nie jest cyklon, na pewno nie! Tra–la, la, la! To stary zbójnik zbliża się. Tra–la, la, la! Wreszcie przestał śpiewać i bujać się. Zeskoczył i podszedł do siostry przyglądając się, jak odkopuje rośliny. — Zdążysz je oczyścić i znowu jest pełno piasku — zauważył. Spojrzała na niego. — Mógłbyś mi pomóc. — Jeżeli nadejdzie cyklon, to nic nie pomoże. Wszystko zdmuchnie. Wanda jednak nie przerywała usuwania piasku. Miała nadzieję, że matka po powrocie doceni jej wysiłki. Znowu trzasnęły szklane drzwi i Wanda poderwała się. I tym razem to był wiatr. Po zachodniej stronie horyzontu, w okolicach Kim, w samym sercu Parku Narodowego Komanczów, i trochę dalej, gdzie wznoszą się góry Sangre de Cristo — mroczne, tajemnicze i wyniosłe — trzy, cztery tysiące metrów nad poziomem morza, niebo rozdzierały błyskawice. Nie były to zwyczajne błyskawice. Były piękne i wyglądały jak rozwiane włosy. Leciały przez prerię jak płonące bierwiona, trzask — huk — trzask, lub jak palące się organdynowe halki na ciele chórzystki samobójczyni. Te błyskawice były żywym ogniem. Był to armageddon — nadszedł już dziś, zamiast jutro. Wanda schwyciła Joeya za rękę. — Chodź, Joey. Musimy zejść do piwnicy