Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wtedy szereg klęczących mężczyzn dał ognia, cały świat zmienił się w błyskawice i dym, jęki, błoto i krew. Nie wiedząc, czy został ranny czy nie, znalazł się na końskim grzbiecie w lesie bagnetów. Rozdawał ciosy szablą na lewo i prawo, uderzał, ciął z nieokiełznanym impetem, krzyczał jak opętany, głuchy i ślepy na wszystko, party taką nienawiścią, jakby pragnął uśmiercić całą ludzkość. Głowa rozłupana aż po zęby, ludzka masa tarzająca się w błocie pod końskimi kopytami, jakaś smagła, przerażona twarz, krew spływająca po klindze i rękojeści, trzask stali o kości, krwawiący kikut tam, gdzie chwilę wcześniej była trzymająca bagnet dłoń, Noirot staje dęba, huzar tnie szablą na oślep z twarzą pokrytą krwią, kolejne konie pozbawione jeźdźców rżą przerażone, wokół krzyki, szczęk stali, wystrzały, błyski, dym, jęki, konie depczące po własnych flakach, ludzie, których wnętrzności depczą konie, zarzynanie, podcinanie gardeł, gryzienie, wycie. Szwadron zmiótł rozpędem cały wierzchołek szyku i przejechał dalej, odbijając nieco w lewo wskutek uderzenia. Fryderyk nagle dostrzegł, że jest poza linią wroga, trzyma się w siodle, w zdrętwiałej ręce ściska szablę. Trąbka nakazywała przegrupowanie przed następną szarżą, ale huzarzy przejechali jeszcze dobry kawałek, zanim odzyskali panowanie nad swymi szaleńczo galopującymi końmi. Fryderyk wypuścił szablę, która opadła na sznurze u nadgarstka i tak mocno ściągnął wodze Noirota, że ten stanął niemal w miejscu, a jego tylne nogi pośliznęły się na mokrej ziemi. Potem, bez tchu, słysząc dzwonienie w uszach i czując, jak krew pulsuje mu w skroniach, z karkiem zdrętwiałym od potwornego bólu, huzar znów spiął konia ostrogami i skierował ku sztandarowi, wokół którego kotłował się szwadron. Prawa ręka majora Berreta, zgruchotana przez kulę, nieruchomo zwisała wzdłuż boku. Był niezwykle blady, lecz trzymał się w siodle, z szablą w lewej dłoni i wodzami w zębach. Jego jedyne oko płonęło jak rozżarzony węgiel. Dąbrowski, pozornie cały, tak chłodny i spokojny, jakby brał udział nie w szarży, ale w ćwiczeniach, zbliżył się do majora, pozdrowił go skinieniem głowy i przejął dowództwo. - Pierwszy szwadron Czwartego Pułku! Do ataku, naprzód! Kiedy szwadron przypuszczał nową szarżę, Fryderyk zdążył w przelocie dostrzec, jak Michel de Bourmont, z odkrytą głową i w rozdartym dolmanie, unosił w górę szablę. Konie znów nabierały szybkości, wyrównał się tętent kopyt i huzarzy zaczęli zwierać szereg, w miarę jak malała odległość dzieląca ich od wroga. Padał teraz gęsty deszcz i nogi zwierząt zapadały się w błoto, którym ochlapywały jeźdźców galopujących z tyłu. Fryderyk spiął Noirota, zajmując swą pozycję na czele lewego skrzydła pierwszego szeregu. Zdziwiło go, że żaden oficer nie jedzie obok niego, lecz przypomniał sobie należącego do Philippa konia, galopującego bez jeźdźca po wybuchu granatu, jeszcze przed atakiem. Czworobok otaczały leżące na ziemi ciała ludzi i koni. Z jego szeregów, już mniej licznych, padła salwa w kierunku szwadronu. Koń chorążego Blondois zadarł głowę, przebiegł kilka kroków potykając się o własne nogi i zrzucił jeźdźca. Z szeregu oderwał się jeden z huzarów bez czaka, z jasnymi warkoczykami i kucykiem powiewającymi na wietrze podczas galopu i przejął sztandar z rąk Blondois, zanim ten upadł na ziemię. Był to Michel de Bourmont. Fryderyk poczuł gęsią skórkę i krzyknął: „Niech żyje Cesarz!”, a okrzyk podjęli z entuzjazmem jadący wokół niego huzarzy. Hiszpańska formacja znajdowała się w odległości niecałych pięćdziesięciu łokci, lecz dym spalonego prochu był już tak gęsty, że z trudem można było odróżnić jej kontury. Coś szybkiego i gorącego musnęło prawy policzek Fryderyka, wprawiając w drganie miedziany pasek. Huzar wyciągnął ramię uzbrojone w szablę, a Noirot jednym susem przeskoczył martwego konia i leżącego pod nim jeźdźca. Deszcz pocisków przebił zasłonę dymu. Fryderyk skulił się nad grzbietem konia, aby uniknąć ołowianego gradu i znów się wyprostował, bez zadraśnięcia, z suchością w ustach i ciałem skurczonym od napięcia. Zacisnął zęby, stanął w strzemionach i rzucił się z szablą na las bagnetów, które usiłowały go dosięgnąć. Walczył o życie. Walczył z całym zapałem swoich dziewiętnastu lat, aż ramię zaczęło mu ciążyć, jakby było z ołowiu. Walczył, atakując i odpierając ataki, rozdając ciosy i pchnięcia, robiąc uniki ciałem przed rękami, które próbowały ściągnąć go z konia, przedzierał się przez labirynt błota, stali, krwi, ołowiu i prochu. Wykrzykiwał swój strach i waleczność, aż zdarł gardło do żywego. I znowu znalazł się na tyłach nieprzyjacielskich szeregów, na otwartym polu, pod deszczem bijącym go po twarzy, otoczony przez szaleńczo galopujące konie bez jeźdźców. Obmacał swoje ciało i poczuł niezwykłą radość, kiedy stwierdził, że nie odniósł żadnych ran. Tylko gdy dotknął prawego policzka, gdzie czuł pieczenie, zobaczył, że rękę ma poplamioną krwią. Metaliczny głos trąbki znów zwoływał szwadron pod sztandar. Fryderyk ściągnął wodze i odzyskał kontrolę nad wierzchowcem