Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Szczerzyły do niej zęby, śmiały się z niej. Wszystkie te małe kawałeczki i odłamki prawdy. Ukazywały się jej, od kiedy tu przyjechała. To do niej należało złożenie ich w jedną całość. Cała historia jej życia, prawdziwa historia Joan Scudamore… Czekała na nią tutaj… Nigdy przedtem nie interesowała się historią swojego życia. Łatwo jej przyszło wypełnić sobie życie nic nie znaczącymi błahostkami, tak by nie starczyło czasu na poznawanie samej siebie. Jak to Blanche powiedziała? „Ciekawa jestem, czy rozmyślając dzień za dniem wyłącznie o sobie, można by dowiedzieć się czegoś, czego się dotychczas o sobie nie wiedziało…” A ona na to, tak głupio i wyniośle: „Sądzisz, że tak?” „Czasami, mamo, zdaje mi się, że o nikim niczego nie wiesz…” To, z kolei, słowa Tony’ego. I ileż w nich racji. Nie wiedziałam niczego o swoich dzieciach, niczego o Rodneyu. Kochałam ich, lecz ich nie znałam. A powinnam. Jeśli się kocha kogoś, powinno się wszystko o nim wiedzieć. Jeśli się nie wie, to dlatego, że o wiele wygodniej wierzyć w rzeczy miłe, wierzyć w to, co chce się uważać za prawdę, a nie w to, co nią jest. Na przykład Averil — Averil i jej cierpienie. Nie chciałam przylać do wiadomości, że Averil cierpi… Averil, która zawsze mną pogardzała… Averil, która mnie przejrzała, nim zdążyła dorosnąć… Averil, którą zraniło, którą złamało życie i która być może wciąż ma okaleczoną duszę… Okaleczoną, lecz mężną… To było to, czego Joan zawsze brakowało. Brakowało jej męstwa. „Męstwo to jeszcze nie wszystko”, tak kiedyś powiedziała. A Rodney na to: „Czyżby?…” Rodney miał rację… Tony, Averil, Rodney — oni wszyscy mnie oskarżali. A Barbara? Co tak naprawdę przydarzyło się Barbarze? Dlaczego jej lekarz był tak powściągliwy? Co oni wszyscy przede mną ukrywali? Co zrobiło to dziecko — to porywcze, niezdyscyplinowane dziecko, które wyszło za mąż za pierwszego konkurenta, byleby tylko uciec z domu? Bo to prawda. To był sposób na ucieczkę z domu. Z domu, w którym była nieszczęśliwa. A była nieszczęśliwa, ponieważ ja, matka, nie zdobyłam się na choćby najmniejszy wysiłek, by ten dom uczynić szczęśliwym. Nie było w moim sercu miłości dla Barbary ani żadnego zrozumienia. Byłam względem niej samolubna. Nie uwzględniałam ani jej upodobań, ani życzeń. Zniechęcałam jej młodych przyjaciół do odwiedzin. Nic zatem dziwnego, że pomysł z Bagdadem wydał się Barbarze wspaniałą perspektywą. Wyszła za Billa Wraya w wielkim pośpiechu, powodowana impulsem i bez miłości (tak powiedział Rodney). A potem? Co takiego zdarzyło się potem? Jakiś romans? Nieszczęśliwa miłość? Możliwe, że chodziło o majora Reida. Tak, to by tłumaczyło zakłopotanie obojga, Barbary i Billa, kiedy w rozmowie padło jego nazwisko. Mężczyźni w typie majora Reida zawsze fascynują młode, niezupełnie dojrzałe dziewczęta. A potem, podczas jednego z tych swoich gwałtownych napadów rozpaczy, z których była znana od wczesnego dzieciństwa, usiłowała (tak, na pewno tak było), usiłowała odebrać sobie życie. I była bardzo, bardzo chora. Niebezpiecznie chora. Czy Rodney wiedział o tym? Jedno jest pewne: jak mógł, tak się starał wyperswadować mi wyjazd do Bagdadu. Nie, Rodney nie mógł tego wiedzieć. Powiedziałby! gdyby wiedział. Na pewno by powiedział? Nie, nie na pewno. Raczej by nie powiedział. Natomiast na pewno robił, co mógł, by zatrzymać mnie w domu. Joan była absolutnie zdecydowana pojechać. Powiedziała, że nie zniosłaby siedzenia w domu, podczas gdy to biedne chore dziecko jej potrzebuje. I z pewnością był to właściwy impuls. Tylko… tylko czy to była cała prawda, czy jedynie jakaś jej część? Czy nie pociągała mnie idea odbycia podróży, a tym samym odmienienia sobie życia, idea zobaczenia innej części świata? Czy nie cieszyła mnie myśl odgrywania roli oddanej matki? Oto wita ją, czarującą, powodowaną odruchem serca kobietę, wita ją chora córka i bezradny, oszalały ze strachu zięć… Jak to miło z twojej strony, mamo, że jesteś u nas bez chwili zwłoki…” Doprawdy, ci dwoje w ogóle nie ucieszyli się jej przyjazdem! Byli, mówiąc szczerze, porządnie skonsternowani. Ostrzegli lekarza, uważali na własne słowa, robili wszystko, bylebym nie poznała prawdy. A nie chcieli, bym ją poznała, ponieważ mi nie ufają. Barbara nie ufa. Barbara prawdopodobnie żyje jedną myślą: trzymać tę prawdę jak najdalej ode mnie. Jak bardzo im ulżyło, kiedy oznajmiłam, że na mnie pora. Ukrywali to całkiem dobrze, niby pytali, dokąd się tak śpieszę, niby mnie zatrzymywali. Lecz na pierwszą wzmiankę, iż gotowam zostać, William zaraz znalazł argumenty, przemawiające za natychmiastową podróżą. Dziwne, ale zdaje się, że jedyną dobrą stroną mojego pobytu u córki było to, że z konieczności Barbara i William stali się wspólnikami, bo też tylko wspólnie działając, mogli ukryć przede mną tamtą straszną tajemnicę. Dziwne, ale chyba prawdziwe. Przecież pamiętam: Barbara spogląda błagalnie na Williama, a William natychmiast przejmuje na siebie rozmowę, plącze się w jakichś wyjaśnieniach albo próbuje odpowiadać na moje nietaktowne pytania. No i Barbara patrzy na niego z wdzięcznością. Patrzy czule… Przecież pamiętam: odprowadzają mnie, stoją oboje na peronie. William podtrzymuje Barbarę i lekko ściska jej dłoń, jakby chciał powiedzieć: „Odwagi, kochanie. Zaraz będzie po wszystkim. Tylko popatrz, ona odjeżdża…” Po odjeździe pociągu na pewno wrócili razem do bungalowu w tej swojej Alwijji i na pewno razem bawili się z Mopsy, ponieważ oboje są w niej zakochani. (Cudowne maleństwo, taka śmieszna karykaturka Williama). A Barbarze pewnie się wyrwało: „Dzięki Bogu, wreszcie sobie pojechała i teraz mamy dom dla siebie”. Biedny, zakochany w Barbarze William. Na pewno bardzo go zraniła, na pewno bardzo cierpiał, a mimo to nadal taki oddany, taki kochający, taki czuły… „Nie przejmuj się nią!”, powiedziała Blanche. „Wszystko jakoś się ułoży. A poza tym jest dziecko i cała reszta”. Miła, dobra Blanche. Chciała rozproszyć niepokój, który jeszcze nawet nie zdążył się zagnieździć w moim sercu