Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Uśmiechnął się nieznacznie, mrużąc swoje stalowoszare oczy. Robił wrażenie zmęczonego. Marietta drżącymi rękoma układała swoje drobiazgi na toaletce. Poprosił, by usiadła obok niego. Odmówiła. — Jakże zmieniłaś się, Marietto, od czasu mej ostatniej wizyty. A prze- cież zaledwie dwa miesiące upłynęły od tej chwili... Usiadła naprzeciw niego przy maleńkim stoliku i podparła głowę łokcia- mi. Przyglądała mu się obojętnie, prawie ze złością. — Marietto... Wtedy przyjechałem tylko do ciebie. Pamiętasz? Znieruchomiała i opuściła głowę, nie mogąc znieść jego wzroku. — I mimo że rozmawialiśmy dość często na odległość — mówił głosem spokojnym i dziwnie łagodnym — nie wspomniałaś mi nigdy, że w sercu twoim zakwitła nowa miłość... — Skąd wiesz o tym? Przecież to jest moją tajemnicą. — Wydawała się być niemile zaskoczona. — Twoją tajemnicą? — Uśmiechnął się z wymuszoną uprzejmością. — Jesteś zawsze tą samą czarującą, naiwną kobietą, Marietto. Spojrzała na niego wzrokiem, w którym tyle było lęku, co zaciekawienia. — Więc kazałeś mnie śledzić? — Ależ skąd znowu. Mam inne sposoby, by sprawdzić wierność ko- chanki. — Ach, domyślam się... Oglądałeś mnie przez swoją elektryczną lu- netę. Jak mogłeś, Marku? — w głosie jej drgał wyrzut, graniczący z po- gardą. Fantom wykrzywił twarz grymasem zniecierpliwienia i rzucił z ner- wowym pośpiechem: — Po prostu przez ciekawość. Marietta poczerwieniała z oburzenia. — Przecież to podłość! Nie miałeś prawa mnie śledzić! — O, przepraszam... Nie chciałem cię urazić. Niemniej jednak jako twój kochanek mam pewne prawa, których oficjalnie mi nie zaprzeczyłaś. — Teraz ci je odbieram! Rozumiesz?! Jesteś okrutny! Dyszała z gniewu. Lecz Fantom zdawał się nie zauważać jej zdenerwo- wania i ciągnął swobodnie dalej: — Powiedzmy, że mówisz serio. Ale to nie cofnie biegu rzeczy, które się stały... — Tak. Masz rację. Życia nie można cofnąć jak wskazówki zegara. Tym bardziej gdy doszłam do wniosku, że nie kochałam cię nigdy... — Jak to? Więc kłamałaś? Fantom uniósł się na fotelu, lecz usiadł z powrotem, dławiąc w sobie uczucie obrażonej dumy. — Nie kłamałam. Lecz to nie była miłość. To było uwielbienie dla twego geniuszu i strach przed tobą. Tak. Strach... — Kobieta wtedy prawdziwie kocha, gdy uwielbia — powiedział obo- jętnie. Marietta, zapalając papierosa, poruszyła się gwałtownie, jakby chwycił ją nagły skurcz. Chciała coś powiedzieć, lecz żadne słowo nie przeszło jej przez zaciśnięte gardło. — Nie sądź o mnie źle, Marietto — zaczął po chwili innym tonem. — Przecież wiesz, że cię kocham. To miłość do ciebie odbierała mi czasem rozum. W takich chwilach brałem do ręki elektryczną lunetę i szukałem cię, szukałem nieraz długo, chwytając słabe sygnały twego aparatu, aby cię ujrzeć, gdy ty o tym nie wiedziałaś. Ujrzeć cię bez maski, taką jaką jesteś dla siebie, na codzień... — Istotnie, metoda godna geniusza — rzuciła mu z ironią. — Przyznasz jednak, że taka elektryczna luneta to cudowny wynalazek, który może odzwyczaić ludzi od kłamstwa... — Osobliwa to moralność, która uczy podłości. Co za perfidia! — za- śmiała się suchym, urywanym śmiechem. Wstała i zaczęła chodzić nerwowo po pokoju. Fantom wodził za nią wzrokiem i milczał. Gdy uspokoiwszy się nieco, usiadła znowu, zaczął tym samym tonem: — Nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego. Otóż widziałem cię także, gdy byłaś z nim po raz pierwszy, w jego domu... Marietta westchnęła głęboko i odwróciła głowę. Umilkł na chwilę, wi- dząc, że sprawił jej ból. — Od tego czasu nie wziąłem mojej elektrycznej lunety do ręki. Chcia- łem ją zniszczyć, ale tajemnicę jej budowy zdradziłem już dawno w Insty- tucie Fizyki Doświadczalnej w Norbant. Zostałem nawet odznaczony z tego powodu przez Najwyższe Kolegium... — Winszuję! Czy to już wszystko, Marku, co chciałeś mi powiedzieć — zapytała nieco spokojniejszym głosem. — Nie. Mylisz się, sądząc, że przyszedłem do ciebie, aby ci czynić wy- rzuty z powodu zdrady. Znasz mnie przecież i wiesz, że miłość do kobiety nie jest zdolna zaćmić na dłużej mego umysłu i zmienić kierunku mych usiłowań i dążeń, które mają wyższy, ogólnoludzki cel. — Wiem coś o tym. Jesteś wielkim egoistą i myślisz tylko o sobie... — Myśląc o wszystkich ludziach Globu, myślę także o sobie. To drugie wynika z pierwszego, nie pomniejszając samej idei. Mam na myśli miliony biednych robotów, ludzi U S, których spłodziła współczesna wiedza, aby uczynić ich nieszczęśliwymi... — Od tego jest Rząd Światowej Federacji. Cóż ciebie to obchodzi? — Obchodzi mnie, gdyż jestem po ich stronie, czuję ich ból. Ale o tym będę mówił na posiedzeniu Najwyższej Rady Geniuszy w Norbant. Podejmę walkę... — Nic mnie to nie obchodzi. — Dziwne. Do niedawna bardzo cię to interesowało. Na przykład za- gadkowe, zbiorowe samobójstwa ludzi U S, prawdziwych męczenników wiedzy naszej ery, biednych, doświadczalnych królików. — Kocham Jerzego i chcę żyć. To wszystko — powiedziała oschle. — Kochaj go sobie, proszę... Ale dlaczego nie widzisz we mnie przy- jaciela, swego najbliższego przyjaciela, z którym przecież chciałaś razem umierać... — Nie mówmy o tym, Marku. To straszne. Ja kocham go inaczej, niż kochałam ciebie. Mówiłam ci już. On jest zupełnie inny. — Tak. To człowiek minionej epoki. Romantyk. Wzdycha razem z tobą do gwiazd i do kwiatów. Pije coctail i tańczy, a ty to lubisz. Potrafi inaczej pieścić twoje ciało niż ja... — Zamilcz, błagam cię! Dlaczego znęcasz się nade mną! Jesteś szata- nem! Opętałeś mnie!... — wybuchnęła. — Uspokój się. Niczego od ciebie nie żądam. Zachowaj tylko moją przyjaźń. — Za późno... W moim sercu rozbudziła się miłość wielka, jakiej dotąd nie przeżywałam — powiedziała z zapałem i błyskiem niespokojnych źrenic. — Za późno, mówisz? Może masz rację, Marietto... Zastanowił się chwilę, jakby coś ważył w myślach. — Za późno... — powtórzył prawie szeptem. — A czy wiesz, dlaczego? — Domyślam się, że przygotowujesz zamach na całą ludzkość. — Nie... tylko wymuszę sprawiedliwość. Będę jej dochodził wszelkimi możliwymi dla mnie środkami i nie cofnę się nawet przed siłą. — Jak to? Więc chcesz wrócić do metod z epoki barbarzyńskich tyra- nów, aby z ludzi wolnych uczynić niewolników? Ty, wybrany wśród mędr- ców, geniusz! — Wzruszyła ze wzgardą ramionami. — Wymawiasz wielkie słowa, które są w środku puste jak mydlana bańka. Tamta epoka nie powtórzy się już nigdy. Ja podniosę bunt o nowe jutro ludzkości. Nie pozwolę, aby dłużej produkowano ludzi w retortach. Nam, ludziom nauki, n>e wolno potęgować cierpienia na świecie. Naszym prawem i obowiązkiem jest potęgować radość życia, budować szczęście... Lecz jeśli Najwyższa Rada nie zgodzi się, to wówczas... — Ależ to szaleństwo, Marku. To zbrodnia..