Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

I mogę pana zapewnić, panie Los, że nigdzie nie ma najmniejszej wzmianki o ogrodniku. Przeciwnie, z dokumentów jasno wynika, że w przeciągu ostatnich czterdziestu lat zmarły nie zatrudniał żadnego mężczyzny. Przepraszam... czy jest pan ogrodnikiem z zawodu? - Jestem ogrodnikiem. Nikt nie zna tego ogrodu lepiej ode mnie. Mieszkam tu od dziecka i przez cały czas ja jeden troszczę się o ogród. Dawniej zajmował się nim ktoś inny, wysoki, czarnoskóry mężczyzna; kiedy nauczył mnie wszystkiego, kiedy pokazał mi, co mam robić, odszedł i od tej pory pracuję zupełnie sam. Wiele z tych drzew i kwiatów zasadzi łem własnoręcznie - stwierdził, wskazując w stronę okna wychodzącego na ogród. - Sprzątam ścieżki, podlewam grządki. Dawniej Stary Człowiek często schodził do ogrodu, siadał z książką, odpoczywał. Ale potem przestał. Franklin przeszedł od okna do biurka. - Proszę pana - rzekł - chciałbym panu wierzyć, ale widzi pan, jeśli wszystko, co pan mówi, jest prawdą, to z jakiegoś niezrozumiałego powodu pańska obecność w tym domu oraz fakt zatrudnienia w charakterze ogrodnika nie zostały odnotowane w żadnym z dostępnych nam dokumentów. Niewiele pracowało tu osób - dodał cicho, zwracając się do asystentki. - Zmarły odszedł z firmy w wieku siedemdziesięciu dwóch lat, ponad ćwierć wieku temu, kiedy złamane biodro przykuło go do łóżka. Ale pomimo zaawansowanego wieku do końca czuwał nad swoimi sprawami i każdą osobę, którą zatrudniał, zgłaszał do nas; to my wypłacaliśmy jej pensję, załatwiali ubezpieczenie i tak dalej. Z naszych akt wynika, że po odejściu panny Louise przyjął do pracy jedną "zagraniczną" pokojówkę, i nikogo więcej. - Znam starą Louise. Ona może poświadczyć, że od dawna mieszkam w tym domu i pracuję w ogrodzie. Louise była tu, odkąd pamiętam, odkąd miałem kilka lat. Codziennie przynosiła mi posiłki do pokoju, a od czasu do czasu siadywała ze mną w ogrodzie. - Louise umarła, proszę pana - przerwał Franklin. - Nie, ona pojechała na Jamajkę. - Tak, ale niedawno zachorowała i umarła - wyjaśniła panna Hayes. - Nie wiedziałem o tym - powiedział cicho Los. - W każdym razie - ciągnął dalej Franklin - wszystkie zatrudnione tu osoby zawsze regularnie otrzymywały pensje; a ponieważ zajmowała się tym nasza firma, dysponujemy pełną dokumentacją. - Nie znałem innych osób, które tu pracowały. Kiedy nie pielęgnowałem ogrodu, przebywałem u siebie w pokoju. - Chciałbym panu wierzyć, panie Los, jednakże w naszych aktach nie ma najmniejszej wzmianki o pana obecności w tym domu. Nowa pokojówka nie umie powiedzieć, od jak dawna pan tu mieszka. Jak powiedziałem, nasza firma jest w posiadaniu pełnej dokumentacji, posiadamy nawet wszystkie czeki i kwity ubezpieczeniowe z ostatnich pięćdziesięciu lat. - Uśmiechnął się. - W czasie gdy zmarły był wspólnikiem w firmie, niektórych z nas jeszcze nie było na świecie, a inni dopiero raczkowali. Panna Hayes roześmiała się. Los nie rozumiał, dlaczego jej tak wesoło. - Proszę pana - Franklin znów powrócił do spraw dokumentów - czy przypomina pan sobie, aby w czasie pobytu w tym domu podpisywał pan cokolwiek? - Nic nie podpisywałem. - A w jaki sposób panu płacono? W gotówce? - Nigdy nie dawano mi pieniędzy. Dostawałem posiłki, bardzo smaczne posiłki; mogłem jeść, ile chciałem. Miałem własny pokój, z łazienką i oknem wychodzącym na ogród; wstawiono też nowe drzwi prowadzące do ogrodu. Otrzymałem radio, a po pewnym czasie telewizor, duży, kolorowy, z pilotem i zegarem, którego sygnał budzi mnie rano... - Tak, wiem, o jakim pan mówi. - Wolno mi chodzić na strych i wybierać sobie garnitury Starego Człowieka. Leżą na mnie idealnie, o, proszę - rzekł wskazując na ten, który miał na sobie. - Mogę również nosić jego płaszcze i buty, chociaż te ostatnie trochę piją mnie w nogi, i koszule, chociaż są trochę za ciasne pod szyją, i krawaty, i... - Tak, rozumiem. - Zdumiewające! - zawołała panna Hayes. - Jest pan tak modnie ubrany... Los uśmiechnął się do niej. - To nie do wiary, jak bardzo dzisiejsza moda męska przypomina tę z lat dwudziestych - dodała. - Ładnie, ładnie! - powiedział Franklin siląc się na wesołość.- Czyżbyś dawała mi do zrozumienia, że moje garnitury wyszły z mody? - I ponownie zwracając się do Losa, spytał: - A więc nie sporządzono żadnej umowy o pracę? - O ile wiem, to nie. - I zmarły nigdy nie obiecywał panu żadnej zapłaty, ani nic w tym rodzaju? - Nie. Nikt mi nic nie obiecywał. Rzadko widywałem Starego Człowieka. Przestał schodzić do ogrodu, zanim posadziłem te krzewy po lewej stronie ścieżki, które teraz sięgają mi już do ramion. Sadziłem je w czasach, kiedy nie było telewizora, tylko radio. Pamiętam, jak pracując w ogrodzie słuchałem radia, a Louise schodziła na dół i mówiła, żebym je ściszył, bo Stary Człowiek śpi. Już wtedy był bardzo stary i schorowany. Franklin nagle poderwał się z miejsca. - Panie Los, wydaje mi się, że bardzo uprościło by sprawę, gdyby pokazał nam pan jakiś dokument zawierający pański adres. Może to być książeczka czekowa, prawo jazdy, karta ubezpieczeniowa czy coś w tym rodzaju. - Nie mam nic takiego. - Proszę pana, chodzi mi o cokolwiek, na czym widniałoby pańskie nazwisko, wiek i adres. Los milczał. - Może świadectwo urodzenia? - podsunęła życzliwie panna Hayes. - Nie mam żadnych dokumentów. - Potrzebny jest nam dowód, że mieszka pan w tym domu - oznajmił stanowczo prawnik. - Ale macie mnie, jestem tu na miejscu. Czyż to niewystarczający dowód? - Czy kiedykolwiek był pan chory, to znaczy, czy leżał pan w szpitalu albo zasięgał porady lekarskiej? Proszę zrozumieć - ciągnął beznamiętnie Franklin - potrzebujemy jakiegoś dowodu na piśmie, że mieszkał pan i pracował pod tym adresem. - Nigdy nie chorowałem. Nigdy. Franklin zauważył podziw w oczach panny Hayes. - No dobrze. A jak się nazywa pański dentysta? - Nigdy nie byłem ani u lekarza, ani u dentysty. Nie opuszczałem tego domu i nikt mnie nigdy nie odwiedzał. Louise czasami wychodziła na miasto, ale ja nie. - Panie Los, będę z panem szczery - powiedział znużonym głosem Franklin. - Nie posiadamy żadnego dowodu na to, że pan tu naprawdę mieszkał, że otrzymywał pensję, że miał opłacone ubezpieczenie... - Nagle urwał. - A podatki, czy płacił pan podatki? - Nie. - A czy służył pan w wojsku? - Nie. Oglądałem wojsko w telewizji. - Czy nie jest pan może spokrewniony ze zmarłym? - Nie, nie jestem. - Przyjmując, że mówi pan prawdę, chciałbym wiedzieć, czy zamierza pan rościć pretensje do spadku po zmarłym? Los nie rozumiał, o co prawnikowi chodzi. - Nie mam żadnych pretensji - wyjaśnił ostrożnie. - Jest mi tu dobrze. Lubię ten ogród. Spryskiwacze są jeszcze całkiem nowe. - Proszę mi powiedzieć..