Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Osobliwe wiatry zrywały się tu nie wiadomo skąd, skradały się po powierzchni trawy i trawa dygotała, owiewały swym tchnieniem kałuże wody deszczowej we wklęsłych kamieniach i woda się marszczyła. Czasem wiatr krzyczał, nawoływał, a wołanie odbijało się echem w rozpadlinach skalnych i znów milkło. Na wzgórzach panowała cisza z innej epoki, z epoki minionej bez śladu, z epoki, kiedy człowiek jeszcze nie istniał, a po zboczach stąpały pogańskie bóstwa. Cisza wisiała w powietrzu, cisza i dziwny, pradawny spokój. Chodząc po torfowiskach, wspinając się na szczyty wzgórz i odpoczywając w kotlinach przy źródłach i strumieniach, Mary Yellan myślała o Jossie MerĂlynie, o tym, jakie musiało być jego dzieciństwo i jak dorastał niczym dziki, pokrzywiony żarnowiec, którego kwiecie strącił północny wiatr. Pewnego dnia wyruszyła przez Wschodnie Torfowisko w kierunku, jaki wuj podał jej pierwszego wieczoru. Kiedy uszła już dość daleko i przystanęła na krawędzi wzniesienia, ujrzała, że teren spada w dół ku głębokim, zdradzieckim moczarom, po których szemrząc i śpiewając płynie strumień. Po drugiej stronie moczarów, wskazując gigantycznymi palcami wprost w niebo, wznosiła się skała niby wyrzeźbiona w granicie ręka. Stoki jej były zielonkawoszare. A więc to jest wzgórze Kilmar; gdzieś wśród tej zwartej masy głazów urodził się Joss Merlyn i dotychczas mieszka jego brat. Poniżej, w trzęsawisku, utonął Mateusz Merlyn. W wyobraźni widziała, jak idzie wielkimi krokami, pogwizdując jakąś melodię. Wsłuchany w szmer strumienia nie zdaje sobie sprawy, że pora jest późna, i zaskoczony nagłym mrokiem zbacza z ubitej ścieŻki. Widziała, jak przystaje, zastanawia się chwilę, mruczy pod wąsem przekleństwo, następnie zaś wzrusza ramionami i odzyskując pewność siebie, zanurza się we mgle. Ale już po kilku krokach czuje, że grunt ugina mu się pod nogami. Potyka się, pada i naraz grzęźnie po kolana w zielsku i mule. Chce chwycić się kępy trawy, lecz kępa zapada się pod jego ciężarem. Usiłuje wydobyć nogi ze szlamu, ale nie może nimi poruszyć. Czyni jeszcze ostatni wysiłek, uwalnia jedną nogę, ale ogarnięty lękiem rzuca się do przodu, grzęźnie coraz głębiej i szamoce się bezradnie, bijąc dookoła rękami. Mary usłyszała jego krzyk przerażenia, ujrzała kulika, który z furkotem skrzydeł zerwał się z moczarów nie opodal, wydając swe żałobne jęki. Kiedy kulik znikł za najbliższym wzniesieniem, na moczarach znów zaległa cisza. Kilka źdźbeł trawy zadrgało na wietrze, a potem wszystko zastygło w bezruchu. Mary odwróciła się plecami do Kilmaru i zaczęła biec przez torfowisko, potykając się wśród wrzosowisk i kamieni. Nie zatrzymała się aż do chwili, gdy znalazła się poniżej poziomu wzgórza i skały nie było już widać. Zaszła dalej, niż miała zamiar, i czekała ją teraz długa droga do domu. Trwało to całą wieczność, nim pokonała ostatnie wzniesienie i wysokie kominy "Jamajki" zarysowały się nad krętym gościńcem. Przechodząc przez podwórze, zauważyła z zamierającym sercem, że drzwi stajni są otwarte i kuc stoi wewnątrz. Joss Merlyn wrócił. Otworzyła drzwi możliwie jak najciszej, ale otarły się o płyty kamienne i zazgrzytały z protestem. Zgrzyt rozległ się donośnie w cichym korytarzu i po chwili z głębi domu ukazał się gospodarz, pochylając głowę pod niską belką. Rękawy miał zakasane, w ręce trzymał szklankę i ścierkę. Był widać w znakomitym humorze, bo przywitał Mary hałaśliwie, podnosząc w górę szklankę. - No - wrzasnął - nie spuszczaj od razu nosa na kwintę! Co, nie cieszysz się, że mnie widzisz? Nie stęskniłaś się za mną? Mary uśmiechnęła się z wysiłkiem i spytała, czy miał miłą podróż. - Co tam miłą! - odparł. - Zdobyłem kupę pieniędzy, a tylko to mnie obchodzi. Nie byłem z wizytą u króla, jeżeli to masz na myśli. - Ryknął śmiechem z własnego dowcipu, a ciotka ukazała się za jego plecami, uśmiechnięta przypochlebnie. Ale skoro tylko wuj przestał się śmiać, z twarzy ciotki znikł uśmiech, powrócił natomiast wyraz dręczącego lęku, jaki miała zawsze w obecności męża, a szeroko otwarte oczy znów spoglądały nieruchomo przed siebie, niczym u osoby niespełna rozumu. Mary spostrzegła od razu, że krótki okres wolności od trosk skończył się dla ciotki; stała się znów wylęknioną, złamaną istotą jak przedtem. Skierowała się ku schodom na górę, gdy Joss ją zatrzymał. - Hej! - zawołał. - Dzisiaj nie będziesz tkwić w swoim pokoju. Będziesz pracować w barze przy boku wuja. Nie wiesz, co za dzień jest dzisiaj? Mary stanęła jak wryta. Rzeczywiście, straciła rachubę czasu. Kiedy to przyjechała tutaj - w poniedziałek? To znaczy, że dziś jest sobota. Zrozumiała, co wuj chciał powiedzieć. Dziś wieczór w "Jamajce" będą goście. Przychodzili w pojedynkę, ci ludzie z torfowisk, mijali dziedziniec szybko i cicho, jak gdyby pragnęli, żeby nikt ich nie widział. Sprawiali wrażenie cieni, gdy w półmroku przesuwali się pod ścianą, kryli się pod osłoną ganku i pukali do drzwi baru. Ten i ów niósł latarnię, której migotliwe światełko niepokoiło widać niosącego, gdyż osłaniał je połą marynarki. Kilku wjechało na dziedziniec na kucach, których kopyta stukotały ostro o kamienne płyty, i dźwięk ten brzmiał dziwnie w ciszy nocnej, zwłaszcza że po nim rozlegało się skrzypienie drzwi stajennych i stłumione głosy, gdy mężczyźni wprowadzali swoje wierzchowce do boksów. Inni, bardziej jeszcze płochliwi, nie mieli pochodni ani latarni, lecz przemykali się przez dziedziniec, nasuwając kapelusze na oczy, nastawiając kołnierze i całym swym zachowaniem zdradzając lęk przed wzrokiem osób niepowołanych. Powodów tajemniczości niełatwo było się domyślić, gdyż każdy podróżny musiał zobaczyć z gościńca, że "Jamajka" otworzyła dziś podwoje. Okna, zazwyczaj ciemne, przysłonięte okiennicami, jarzyły się światłem, a w miarę jak zapadał coraz gęstszy mrok i upływały godziny, rozlegał się wokół coraz donośniejszy gwar. Śpiewy, krzyki i wybuchy śmiechu dowodziły, że goście, co przybyli jak gdyby wstydliwie, znalazłszy się wewnątrz baru, wyzbyli się obaw, a przy pełnych szklanicach, kurząc fajki w miłym ścisku, zapomnieli o wszelkiej ostrożności. Towarzystwo, zgromadzone w barze wokół Jossa Merlyna, bardzo było osobliwe. Mary, bezpiecznie ukryta za ladą, na pół osłonięta baterią butelek i szklanic, mogła obserwować zebranych, sama nie będąc obserwowana