Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
To dzięki Sally Klarysa zrozumiała, jak bezpieczne, jak chronione jest życie w Bourton. Klarysa nie wiedziała nic o sprawach płci, o problemach społecznych. Widziała kiedyś jakiegoś starca, który upadł na polu i skonał, widywała krowy tuż po ocieleniu się. Ale ciotka Helena nie uznawała żadnych w ogóle dyskusji i gdy Klarysa dostała od Sally książkę Williama Morrisa, musiała ją owinąć w papier do pakowania. No i siedziały w jej sypialni na najwyższym piętrze domu i rozmawiały godzinami, mówiły o życiu, o tym, jak zreformują świat. Postanowiły założyć organizację, której celem miało być zniesienie własności prywatnej, i napisały nawet w tej sprawie list, ale go nie wysłały. Idee pochodziły naturalnie od Sally, ale niebawem Klarysa wpadła w nie mniejsze podniecenie. Czytywała Platona w łóżku przed śniadaniem, czytała Morrisa, długie godziny spędzała nad Shel-leyem. Autorytet Sally, jej talent, siła jej osobowości były naprawdę niezwykłe. Na przykład sposób, w jaki układała kwiaty. W Bourton dekorowano stół sztywnymi bukiecikami w małych wazonach. Sally poszła do ogrodu, narwała róż, dalii - mnóstwo rozmaitych kwiatów, których nikt nigdy nie łączył w jednym bukiecie - poucinała im główki i poukładała na wodzie w płaskich wazach. Efekt był zdumiewający, kiedy o zachodzie słońca wchodziło się do jadalni. Naturalnie ciotka Helena uważała, że takie traktowanie kwiatów jest okrucieństwem. Kiedy indziej Sally zapomniała gąbki i wybiegła naga na korytarz. Stara pokojówka, Ellen Atkins, mruczała gniewnie: - A jak by ją zobaczył któryś z panów? - Była nieporządna, tak mówił ojciec. Tak, czystość, nieskazitelność jej uczucia do Sally była naprawdę zdumiewająca. Nie było to uczucie, jakim kobieta darzy mężczyznę. Było najzupełniej bezinteresowne, a poza tym charakteryzowało je coś, co mogło istnieć jedynie między kobietami, które niedawno dorosły. Z jej strony było opiekuńcze. Wyrastało z poczucia solidarności, z lęku przed czymś nieuchronnym, co je rozdzieli (o małżeństwie mówiły zawsze jak o katastrofie); stąd ta rycerskość, ta opiekuńczość, o tyle silniej rozwinięta u niej niż u Sally. Bo Sally była w tamtych czasach nieobliczalna; robiła mnóstwo idiotyzmów z czystej brawury; jeździła na rowerze po balustradzie tarasu; paliła cygara. Zachowywała się głupio, naprawdę głupio. Ale jej urok był tak nieodparty, przynajmniej dla Klarysy, że pamięta, jak stała w swojej sypialni na najwyższym piętrze domu, z konewką gorącej wody w ręce, i mówiła głośno: - Ona jest pod tym dachem... ona jest pod tym dachem! Nie. Te słowa nic teraz dla niej nie znaczą. Nie potrafi przywołać choćby echa dawnych uczuć. Ale pamięta, jak, zlodowaciała z podniecenia, w stanie bliskim ekstazy, czesała się przed lustrem j (gdy wyjęła teraz szpilki, położyła je na toalecie i zaczęła poprawiać włosy, wróciła jej cząstka tych dawnych wzruszeń), podczas gdy wrony szybowały w górę i w dół, w górę i w dół, w różowym świetle wieczoru; pamięta, jak się ubrała, jak zeszła na dół i idąc przez hali myślała, że „Gdyby trzeba było umrzeć natychmiast, skonanie w tej chwili błogosławieństwem by mi się wydało."2 Tak to odczuwała... uczucie Otella, równie silne - tego była pewna -jak to, które Otello przeżywał na scenie... a wszystko dlatego, że ubrana w białą suknię szła do jadalni, gdzie miała zobaczyć Sally Seton! Sally była ubrana w suknię z różowego tiulu; czy na pewno? W każdym razie zdawała się promieniować jakimś światłem, jaśnieć - jak ptak albo jak balonik, który skądś przyfrunął i przez chwilę tkwi nieruchomo, zaczepiony o cierń głogu. Ale kiedy się kocha (a czymże to było jeśli nie miłością?), nic tak nie dziwi jak obojętność ludzi. Po obiedzie ciotka Helena po prostu wstała i wyszła; ojciec czytał gazetę. Mógł być jeszcze Piotr Walsh i stara panna Cummings; na pewno był Józef Breitkopf, bo biedny staruszek przyjeżdżał co roku w lecie, siedział tygodniami i udawał, że uczy ją niemieckiego, ale w rzeczywistości grał na fortepianie i śpiewał pieśni Brahmsa, chociaż nie miał głosu. Wszystko to było tylko tłem dla Sally. Stała obok kominka i mówiła tym swoim pięknym głosem (każde jej słowo brzmiało jak pieszczota), rozmawiała z ojcem, który trochę wbrew woli zaczął ulegać jej czarowi (ale nigdy nie zapomniał, że pożyczoną Sally książkę znalazł na tarasie w strugach deszczu). Nagle Sally powiedziała: - To zbrodnia siedzieć w pokoju - i wszyscy wyszli, i przechadzali się po tarasie. Piotr Walsh i Józef Breitkopf prowadzili dalej rozmowę o Wagnerze. Klarysa i Sally zostały trochę w tyle za nimi- I wtedy, gdy przechodziły obok kamiennej urny z kwiatami, Klarysa przeżyła najpiękniejszą chwilę swojego życia. Sally zatrzymała się, zerwała kwiat, pocałowała ją w usta. Świat mógł się zapaść, tamci przestali istnieć, została tylko ona z Sally