Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Mogło być ich dużo więcej. Mówiło się o przyjeździe wiceprezydenta, ale I-AZY łjRAWITACM ponieważ zbytnio to pachniało kampanią wyborczą, Diana szybko ukręciła łeb całej sprawie. Baedecker spogląda w lewo i widzi wie- żę kościoła metodystów w Lonerock, w dolinie oddalonej stąd o trzy kilometry. Wydaje się, że nikłe światło na wieży to zapala się, to gaśnie, w miarę jak kolejne warstwy chmur przesłaniają dach świątyni. Przed dzisiejszym nabożeństwem pogrzebowym ko- ściół był zamknięty przez długie lata i kiedy Baedecker rozpalał ogień w metalowym piecu, starając się zdążyć przed przyjazdem pozostałych żałobników, wzrok jego przyciągnęła data na jednym ze strzępów starej gazety: dwudziesty pierwszy października 1971 roku. Baedecker znieruchomiał na chwilę, usiłując przypomnieć sobie, gdzie on i Dave mogli znajdować się dwudziestego pierw- szego października tamtego roku. Było to na trzy miesiące przed ich lotem. Najpewniej byli wtedy w Houston lub na Canaveral. Baedecker nie pamiętał. Ceremonia przy grobie jest krótka i prosta. Pułkownik Ter- rence Paul, kapelan Wojsk Lotniczych i stary przyjaciel, wypowia- da kilka słów o zmarłym. Po nim przemawia Baedecker. Przywo- łuje obraz przyjaciela przemierzającego powierzchnię Księżyca długimi, płynnymi susami, otoczonego jasną poświatą. Zostaje od- czytany głośno telegram od Toma Gavina. Inni także zabierają głos. Wreszcie Diana mówi cicho o miłości męża do latania i do ro- dziny. Raz czy dwa głos jej się załamuje, ale opanowuje się i koń- czy przemówienie. W ciszy, która potem nastaje, Baedecker niemal słyszy szmer, z jakim płatki śniegu osiadają na płaszczach, trawie i trumnie. Na- gle słychać głośny warkot, który wstrząsa całą okolicą, i wszyscy unoszą wzrok w górę, by ujrzeć cztery T-38 nadlatujące zwartym szykiem na wysokości nie większej niż sto pięćdziesiąt metrów nad ziemią, żeby zmieścić się pod niskim pułapem chmur. W chwili gdy cała czwórka przetacza się nad głowami z rykiem, który zda- je się przenikać do szpiku kości, jedna z maszyn na skrzydle gwał- townie wychodzi z szyku, wznosi się niemal pionowo i po chwili znika w chmurach. Pozostała trójka leci dalej. Hurkot dopalaczy słabnie, zmienia się w niski jęk i powoli cichnie. Baedecker widząc ten symboliczny szyk ze znikającym pilo- tem zawsze się wzruszał. Teraz też mruga gwałtownie, starając się powstrzymać łzy napływające mu do oczu. Generał Layton, kolej- ny przyjaciel rodziny, daje znak głową i po chwili poczet honoro- wy Wojsk Lotniczych w uroczysty sposób zwija amerykańską fla- gę, dotąd okrywającą trumnę. Generał Layton przekazuje zwinię- ty sztandar na ręce Diany. Następnie żałobnicy pojedynczo i małymi grupkami podcho- dzą do wdowy mrucząc kondolencje, na moment przystają przed grobem i z wolna ruszają w stronę czekających za płotem samo- chodów. Baedecker czeka z tyłu. Po drugiej stronie doliny brązowe wzgórza usiane są łatami szarego śniegu. Nitka szosy przecina urwisko niczym blizna. Dalej na zachód nad porośniętymi sosno- wym lasem wzgórzami wznosi się potężny garb, przypominający grzbiet stegozaura. Baedecker patrzy na mały szałas po drugiej stronie cmentarza i widzi zaparkowaną obok niego żółtą koparkę, ukrytą przed wzrokiem żałobników. Dwaj mężczyźni w grubych szarych kombinezonach i niebieskich czapkach palą papierosy patrząc w jego stronę. „Czekają, kiedy sobie pójdę" - myśli Ba- edecker. Ostatni raz rzuca okiem na szarą trumnę ułożoną nad dołem wykopanym w zmrożonej ziemi, odwraca się i rusza w stro- nę samochodów. Diana czeka przy otwartych drzwiach białego dżipa cherokee i pożegnawszy ostatniego żałobnika sadowiącego się w swym sa- mochodzie, macha ręką na Baedeckera. - Richard, czy zjedziesz ze mną na dół? -Jasne - mówi Baedecker. - Mam prowadzić? - Nie, ja poprowadzę. Ich samochód jest ostatni. Zjeżdżają w dół żwirowaną alej- ką. Młoda wdowa nie ogląda się za siebie, by po raz ostatni popa- trzeć na cmentarz. Blade dłonie mocno zaciska na kierownicy. W miarę jak zjeżdżają coraz niżej krętą uliczką, zaczyna padać coraz gęstszy śnieg, więc Diana włącza wycieraczki. Przez kilka minut słychać jedynie miarowe stukanie przesuwających się w tę i z powrotem zakończonych gumą piórek i monotonny szum ogrzewania. - Myślisz, że wszystko wypadło jak należy? - Diana odpina płaszcz i zmniejsza ogrzewanie. Pod płaszczem ma ciemnograna- tową suknię. Przez trzy dni, jakie miała na przygotowanie pogrze- bu, nie udało jej się dostać sukienki ciążowej w czarnym kolorze. - Raczej tak. -Ja też tak myślę - mówi Diana, kiwając głową. Przejeżdżają przez kratkę osłaniającą rów odchodzący od pa- stwiska. Samochód jadący przed nimi zahamował tuż przed od- cinkiem pełnym wybojów na rozjeżdżonej drodze