Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Spenserze, pozwól, |e opowiem ci o naszych blizniakach. WysBuchawszy dBugiej opowie[ci o najmdrzejszych i najpikniejszych dzieciach w Anglii, lord Beecham powiedziaB: - Gdybym byB inny, sam chtnie zostaBbym ojcem blizniaków. Po jednym na ka|de kolano. Sherbrooke'owie patrzyli naD w osBupieniu. - A gdyby darli si, co siB w pBucach - przemówiB wreszcie Douglas - co by[ zrobiB? - A co ty robisz? - Zabieram ich na przeja|d|k. Lord Beecham zmarszczyB brwi i odwróciB si do okna. Nie miaB pojcia, dlaczego wBa[ciwie to powiedziaB. Zreszt i tak nie miaBo to znaczenia. Nie odnosiBo si w |aden sposób do 183 Catherine Coulter jego |ycia, przynajmniej jeszcze przez kilkana[cie lat. Czterdzie[ci pi Bat to dobry wiek, by zosta ojcem. W ogromnym gmachu British Museum panowaB przygnbiajcy póBmrok. Ka|dy krok niósB si echem po wielkich, kamiennych przestrzeniach. W dodatku byBo tu zimno i wilgotno. Douglas nie musiaB przypomina |onie, by zapiBa pBaszcz, bo Aleksandra sama szczelnie si nim otuliBa. - W bocznych salkach jest znacznie przyjemniej - zapewniB ich lord Beecham. - S tam kominki i du|o [wiec. Pokój, w którym pracuj z wielebnym Mathersem, jest wrcz przytulny. - WystarczyBoby kilka dodatkowych okien, |eby to miejsce nie byBo takie ponure - stwierdziBa Aleksandra. - Mo|e jakie[ zasBony w ciepBych kolorach. - Przychodz tutaj tylko bardzo powa|ni naukowcy - odparB Douglas. - Potrzebuj atmosfery skupienia i odpowiada im surowy wystrój muzeum. Z pewno[ci nie |yczyliby sobie |adnych zasBon w ciepBych kolorach. Przechodzili przez kolejne wielkie sale, wszystkie niemal zupeBnie puste. Zatrzymywali si co jaki[ czas, by obejrze eksponaty wystawione w gablotach, jednak ze wzgldu na chBód nie bawili przy nich dBugo. We wszystkich salach przebywaBo razem nie wicej ni| kilkana[cie osób, pochylonych nad ksigami lub rozprawiajcych o czym[ szeptem. Lord Beecham wprowadziB ich do bocznego korytarza. Drzwi pokoju, w którym pracowaB wielebny Mathers, byBy zamknite. Beecham zapukaB lekko, potem je otworzyB. Z wntrza napBynBa fala ciepBa. W kominku pBonB ogieD, na [cianach kBadBy si chwiejne cienie. - Wielebny? Milczenie. Wszyscy weszli do [rodka. Przez caBy pokój cignB si jeden dBugi stóB, o[wietlany przez wielkie kandelabry rozstawione 184 Zaloty w równych odstpach. Na blacie le|aBy dziesitki ksi|ek, niektóre porozrzucane, inne starannie uBo|one przez pracowników biblioteki. Wielki stary tom le|aB otwarty na [rodku stoBu, jakby kto[ przed momentem szukaB w nim wBa[ciwej stronicy. - O Bo|e - szepnBa Aleksandra i cofnBa si o krok