Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Na samą myśl, że Pa- cky może być w Vermoncie, i to w naszej okolicy, cierpnie mi skóra. - Jedyny przestępca, którego należy się obawiać, mieszka tuż obok nas! - ryknął Lem. - To Wayne Covel. Ściął moje drzewo i za- płaci za to! - Lem, uspokój się - skarciła go Viddy - Oni martwią się o przy- jaciółkę. - Czy ten Wayne Covel mógł znać Packy'ego z czasów, gdy ten był tu przed laty? - spytała Elwira. Lem wzruszył ramionami. - Możliwe. Są mniej więcej w jednym wieku. - Może zechce ze mną porozmawiać. - Ze mną się nie nagada! - krzyknął Lem. Viddy poczuła, że musi zmienić temat. Kiedy Lem się porząd- nie zdenerwował, trudno go było uspokoić. - Noro - powiedziała szybko - uwielbiam czytać. Próbowałam nawet pisać wiersze. Jest tu pewien człowiek z Nowego Jorku, któ- ry zaprosił parę osób na wspólne czytanie poezji na starej farmie, gdzie zamieszkał. Ale był okropny, toteż więcej tam nie poszłam. Przeczytał jeden ze swoich starych wierszy o brzoskwini, która za- kochała się w muszce owocówce. Wyobraża sobie pani? - To ten Milo, dziwak z długimi włosami i krótką brodą, tak, Viddy? - upewnił się Lem. - Kochanie, nie jest takim znowu dziwakiem. - Jest, jest. Przyjeżdża do Vermontu i nie jeździ na nartach. Ani na łyżwach. Siedzi całymi dniami na tej zapuszczonej farmie i pi- sze wiersze. Jest w tym coś dziwnego. Nie sądzi pani? - Cóż... - zaczęła Nora - czasami pisarz musi wyjechać na od- ludzie, żeby móc popracować w ciszy i spokoju. - Pracować? Pisanie o brzoskwiniach i muszkach owocówkach to nie żadna praca! Nie wiem, ile tak można. Z czego on płaci ra- chunki? 88 Elwira poczuła się nieswojo; miała ochotę wyjść i rozejrzeć się za Opal. - Jak wiecie, pracuję nad opowiadaniem o waszym świerku dla mojej gazety. Mogę zadzwonić później? Może do tego czasu policja znajdzie jakiś trop. Nie mogę uwierzyć, że dwudziestopięciometro- we drzewo rozpłynęło się w powietrzu. - Ja też nie - przyznał Lem. -1 mam zamiar zorganizować ob- ławę, żeby je odnaleźć! - Ktoś życzy sobie jeszcze czekolady? - weszła mu w słowo Viddy. 27 Wayne Covel próbował się trochę przespać po tym, jak ukrył butelkę z diamentami na wiązie, rosnącym na podwórku przed do- mem. Bezskutecznie. Uświadomił sobie, że chowanie drogocennych kamieni na drzewie to głupi pomysł. Jeśli ludzie z Rockefeller Cen- ter przyjdą do niego błagać, by dał im swój świerk, kto wie, co mo- że się zdarzyć? Drzewo, na którym ukrył butelkę, rosło niedaleko. Przypuśćmy, że jakiś fotoreporter zechce się wspiąć na wiąz, żeby mieć dobre ujęcie, kiedy będą ścinać świerk? Pozbycie się diamentów z zasięgu wzroku przyprawiło Wayne'a o dreszcze. Tuż przed świtem otworzył drzwi, wyszedł na podwórko, wspiął się na wiąz i zabrał butelkę. Wziął ją ze sobą do łóżka, otworzył, zerknął na diamenty i zasnął, tuląc do siebie swój skarb jak nie- mowlę. Kiedy Lem Pickens załomotał do drzwi w asyście komendanta policji, Wayne zerwał się, wypuszczając butelkę z rąk. Uderzyła ze stukotem w nierówną drewnianą podłogę, zakrętka odskoczyła, a diamenty rozsypały się bezładnie po niechlujnym pokoju, znika- jąc pośród brudnych ubrań porozrzucanych na podłodze. Wayne w czerwonej nocnej koszuli otworzył drzwi i ze zgrozą ujrzał czekające na niego telewizyjne kamery. Natychmiast przy- szła mu do głowy przerażająca myśl, że policjant ma nakaz rewi- 89 zji, którego tak się obawiał. Gdy się zorientował, że wstąpili tylko po to, by Lem mógł na niego nawrzeszczeć, Wayne także się roz- darł i zamknął im drzwi przed nosem. Mój dom jest moją twier- dzą, powiedział sobie, nie muszę znosić niczyich wymysłów. Zamknął drzwi na zasuwę i wrócił do pokoju, żeby pozbierać dia- menty. Kiedy już przeszukał brudne łachy i z zadowoleniem upchnął kamienie z powrotem w butelce, poczuł nietypową dla sie- bie chęć zrobienia prania. Szkoda, że nie policzyłem tych kamy- ków wczoraj wieczorem, pomyślał, ale piersiówka sprawiała wra- żenie pełnej. Chwytając pierwszą z brzegu stertę brudów, ruszył do kuchen- nych drzwi prowadzących do piwnicy, otworzył je, zapalił światło i zszedł po skrzypiących schodach, starannie omijając ostatni, zła- many stopień. Nic dziwnego, że rzadko tu schodzę, rozmyślał, wdy- chając kwaśny odór wilgotnego pomieszczenia. Trzeba by posprzą- tać... ale teraz mogę kogoś znaleźć, żeby to za mnie zrobił. Przede wszystkim powinienem się pozbyć tej komórki na węgiel. Tata prze- robił ogrzewanie na olejowe po drugiej wojnie światowej, ale jakoś jej nie zlikwidował. Jedynie odgrodził, wstawił drzwi i urządził tam mały warsztat, którego nigdy nie używał. Ja też nigdy z niego nie korzystałem. Chyba łatwiej byłoby spa- lić ten dom i odbudować od podstaw, niż wysprzątać. Rzucił ubra- nia na podłogę przed pralką, sięgnął na półkę, zdjął prawie puste pudełko proszku i wsypał te resztki do odpowiedniej przegródki. Upchnął w środku połowę sterty, zamknął pokrywę, włączył progra- mator i wrócił na górę. Telewizor stał na kuchennym blacie obok laptopa. Wayne na- stawił kawę, włączył telewizor i przeniósł laptop na stół. Przez cały ranek nerwowo skakał po kanałach informacyjnych; prawie wszyst- kie nadawały wiadomości o zaginionym świerku. Wciąż od nowa słuchał, że Packy Noonan, oszust wypuszczony ostatnio na zwolnie- nie warunkowe, był widziany, jak wsiadał do vana z rejestracją sta- nu Vermont, a wcześniej pracował w Stowe w ramach programu dla trudnej młodzieży. Packy Noonan. Packy Noonan. Brzmiało mu to znajomo. Skądś pamiętał to nazwisko. 90 Jednocześnie Wayne starał się podszkolić w dziedzinie szlachet- nych kamieni, odwiedzając różne strony w sieci. Uznał, że musi się dowiedzieć, gdzie mógłby sprzedać diamenty. Znalazł kilka ogłoszeń o wycenie. „Kupujemy po najwyższej cenie, sprzedaje- my po najniższej" - reklamowała się większość handlarzy. Tak, jasne. Tak, diamenty są wieczne. I są najlepszymi przyjaciółmi każdej dziewczyny. Pokazują, że ci na niej zależy. Akurat! Uśmiechnął się pod nosem. Lorna aż by się śliniła, gdyby tu była i widziała te błyskotki. Jakby miał szósty zmysł, a raczej jakby to ona była obdarzona szóstym zmysłem, usłyszał sygnał informujący, że w jego skrzynce pojawił się nowy e-mail. Spodziewając się jakiegoś reklamowego śmiecia, ze zdumieniem zobaczył, że wiadomość pochodzi od jego byłej dziewczyny. Wayne, Widzę, że nie pozbyłeś się jeszcze tej czerwonej koszuli i nadal kłócisz się z Lemem Pickensem. I słyszę, że jeśli nie znajdą jego drzewa, mogą ściąć twoje do Rockefeller Center. Wiem, że nigdy byś mu nie ukradł tego świerka - to by wymagało zbyt wiele zacho- du! Może wziąłbyś maczetę, którą Ci podarowałam na Gwiazdkę, i odciął kilka gałęzi, ale tylko tyle