Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Do wszystkich pokoi na tym piętrze wchodziło się przez krużganek, widoczny z podwórza. Jestem zgubiony, nawiedziła go złowróżbna myśl. Bo i rzeczywiście Andrei groził sąd przysięgłych — i wyrok śmierci nieodwołalny, niechybny. Ścisnął konwulsyjnie głowę dłońmi. W tym momencie o mało nie oszalał ze strachu. Ale wśród myśli, kłębiących się pod jego czaszką, pojawiła się nadzieja. Uśmiech przemknął mu po zbielałych wargach i policzkach ściągniętych grymasem. Rozejrzał się znowu. Przedmioty, których szukał, znajdowały się na marmurze kantorka: pióro, atrament i papier. Umaczał pióro i zapanowawszy nad drżeniem ręki napisał taki oto list: Nie mam czym zapłacić, ale jako człowiek uczciwy, zostawiam, na zastaw tę szpilkę, dziesięć razy więcej wartą niż to, com winien. Przepraszam, że wymknąłem się o świcie, ale powodował mną wstyd. Wyciągnął szpilkę z halsztuka i położył ją na ćwiartce papieru. Co uczyniwszy, otworzył drzwi i zostawił je uchylone, jak gdyby przez zapomnienie. Następnie wśliznął się w kominek, a wprawny w ćwiczeniach gimnastycznych tego rodzaju, zasłonił go kartonowym ekranem przedstawiającym Achillesa u Deidamii. Zatarłszy stopami swoje ślady w popiele, jął wspinać się przewodem kominka. Była to dlań jedyna droga ratunku. W tymże momencie na schodach ukazał się komisarz policji, a za nim pierwszy żandarm, którego dostrzegł był Andrea; drugi żandarm strzegł dostępu na schody, trzeci zaś czuwał dalej, aby w potrzebie przyjść im z pomocą. Oto czemu Andrea zawdzięczał tę wizytę, której z takim trudem starał się uniknąć. O świcie telegraf nadał we wszystkich kierunkach i do każdej niemal miejscowości wiadomość, że zbiegł morderca Caderousse'a. Zbudzeni urzędnicy przystąpili tedy do gorliwych poszukiwań. Compiegne — rezydencja królewska; Compiegne — miasto polowań; siedziba garnizonu, roi się od urzędników, żandarmów i policji. Gdy tylko nadeszła depesza, wszczęto poszukiwania, a że hotel Pod Flaszą i Dzwonem jest najpierwszym w mieście, tam oczywiście najpierw zajrzano. Ponadto wartownicy strzegący ratusza, z którym sąsiaduje rzeczony hotel, złożyli raport, że nocą zajechało tam kilku podróżnych. Wartownik, który skończył służbę o szóstej rano, a zaczął o czwartej, zauważył, iż parę minut po czwartej jakiś młodzieniec przyjechał na białym koniu, mając za sobą na siodle chłopaka wiejskiego. Podróżny zsiadł na rynku, pozwolił chłopcu odjechać, zastukał do hotelu i zniknął za drzwiami. Na tym to młodzieńcu, który zjawił się o tak późnej porze, skupiło się najwięcej podejrzeń. A był nim oczywiście Andrea. Opierając się na tych poszlakach, komisarz policji i kapral żandarmerii podążyli do pokoju Andrei. Drzwi były uchylone. — Ho! Ho! — ozwał się kapral, stary lis wyćwiczony w tajnej policji — drzwi otware to zły znak. Wolałbym zamknięte na dziesięć spustów. List i szpilka pozostawione na stole potwierdziły tę smutną prawdę. Andrea umknął. Potwierdziły — lecz kapral nie należał do ludzi, którzy dają łatwo za wygraną. Rozejrzał się, zajrzał pod łóżko, za firanki i do szafy, a w końcu zatrzymał się przed kominkiem. Na popiele nie widniał żaden ślad. A jednak było to jedyne wyjście, w tym zaś wypadku nie należało niczego lekceważyć. Kapral zawołał więc o wiązkę chrustu i wiecheć słomy, wepchnął je w kominek i podpalił. Cegły kominka jęły trzaskać od żaru. Dym buchnął z komina, gęsty i ciemny, jak gdyby z wulkanu, ale wbrew spodziewaniu uciekinier nie spadł na dół. Gdyż Andrea, od wczesnej młodości zaprawiony w walce ze społeczeństwem, nie był mniej chytry od samego kaprala żandarmerii. Przewidziawszy, że będą próbowali go wykurzyć, wylazł na dach i przyczaił się za kominem. Łudził się przed chwilą, że już ocalał — usłyszawszy, jak kapral oznajmił żandarmom: — Zwiał! Wytknąwszy ostrożnie głowę, zobaczył, że żandarmi zamiast odejść, jęli rozglądać się ze wzmożoną uwagą. Tedy i on się rozejrzał. Ratusz, olbrzymia budowla z szesnastego wieku, górował nad nim, podobny warownym murom. Z górnych okien ratusza można było ogarnąć wzrokiem dach oberży i wszystkie jego zakamarki, jak ze szczytu góry widać dolinę. Andrea spodziewał się, że kapral zaraz wytknie głowę którymś z tych okien. Gdyby go wykryto, byłby zgubiony. Pościg po dachach na pewno skończyłby się dla niego źle. Postanowił więc zawrócić podobną drogą. Poszukał wzrokiem komina, z którego nie wydobywał się dym, dotarł do niego pełznąc po dachu i nie zauważony przez nikogo zniknął w otworze. W tejże chwili uchyliło się jedno z okienek ratusza i kapral wytknął głowę. Głowa przez chwilę tkwiła nieruchomo, podobna do maszkar zdobiących budynek, po czym kapral, nic nie spostrzegłszy, zasapał z irytacji. Głowa znikła. Spokojny i godny niczym prawo, którego był przedstawicielem, przecisnął się, nie odpowiadając na grad pytań, przez tłum i wrócił do hotelu. — No i co tam? — zagadnęli z kolei dwaj żandarmi. — Ano cóż, moje dzieci, zdaje się, że bandyta rzeczywiście czmychnął nam wczesnym rankiem, ale rozstawimy straże na drodze do Villers-Coterets i Noyon, przeszukamy las i złapiemy go tam bez ochyby