Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Poza mną na nogach była jeszcze czwórka: Pover, McGregor, Gasupurez i jeden z nowych. Pozostali nie żyli albo umierali. Napływająca woda zabarwiała się na czerwono, z okolicznych zboczy zstępowała mgła, łącząc się nad nami ze zbitą warstwą niskich chmur, gdzieś ciurkał strumyk, zaświergotał niewidzialny ptasi śpiewak i głośno zakrakał kruk. Wkrótce będzie tu ich więcej. - Na co czekamy? Pułkowniku, niech się pan weźmie do uzdrawiania! - warknąłem na McGregora. Tylko potrząsnął głową. Przez chwilę myślałem, że jest w szoku, ale niebawem się odezwał: - Ci obcy pochodzili z dzikich kresów, a ten, kto ich tu przeniósł, studiował magię na akademii królewskiej. Kiedy będzie maskował ślady swojej pracy, spróbuję ustalić, kto to taki. - Panowie, musicie im pomóc! To moi ludzie! - powtórzyłem. McGregor ponownie pokręcił głową, wycierając sobie przy tym zakrwawioną twarz. - Nie przekonacie nas, sierżancie. Poza tym cała ta sprawa jest supertajna i będzie lepiej, żeby pańscy ludzie pozostali martwi - rzekł chłodno Pover. Poczułem w ustach krew. Z wściekłości przygryzłem sobie wargę. Zrobiwszy trzy szybkie kroki, włożyłem rękę pod tarczę McGregora i przytknąłem mu lufę rewolweru do brody. - Albo zacznie pan uzdrawiać, albo zginie na miejscu! - powiedziałem cicho, bez podnoszenia głosu, pozwalając, żeby moja wściekłość bulgotała głęboko we mnie, bo w przeciwnym razie zabiłbym go od razu. - Sierżancie, i po co to panu? Najprawdopodobniej i tak później musieliby zostać zlikwidowani. Chodzi o kwestię, która zagraża bytowi całego państwa. Jego głos był spokojny i na wpół nieobecny, bo chyba akurat próbował coś wytropić z pomocą magicznych środków. Zerknąłem na Povera. Minę miał typu: „a nie mówiłem?" Huk wystrzału z czterdziestki piątki odbił się głucho od wiszących nad nami chmur i jak na rozkaz zaczęło padać. Krople deszczu spłukiwały mi z twarzy krew oraz resztki mózgu McGregora. - Pover, niech pan natychmiast zacznie uzdrawiać, dobrze? Na początek Hruzziego i Filla, pomogę panu. Najpierw spojrzał na mnie, później na zwłoki swego przełożonego, po czym już bez sprzeciwu zabrał się do leczenia. Nagle opuściły mnie siły. Usiadłem obok martwego McGregora i z rewolwerem na kolanach przyglądałem się pracującemu Poverowi. Z Hruzzim poszło mu łatwo, miał rozpruty bagnetem brzuch i był jeszcze przytomny. Pover byle jak wepchnął mu wnętrzności do środka i przyłożył dłonie do rozcięcia, a gdy je podniósł, po ranie nie został żaden ślad. Potem jeszcze przez chwilę odprawiał jakieś czary i Hruzzi całkowicie doszedł do siebie. Wyglądał wprawdzie blado niczym trup, ale rozejrzał się tylko i sam wziął się do uzdrawiania. Następnie przyszła kolej na Filla. Nie umiałem im pomóc, więc nadal siedziałem bezczynnie. Pover musiał być nie tylko obserwatorem, lecz także bardzo dobrym czarownikiem. Fill we współpracy z Hruzzim, który mu doradzał i diagnozował stan rannych, wcale nie ustępowali Poverowi, może nawet byli od niego lepsi. W ciągu dwóch godzin udało się im uratować kolejnych sześć osób, czyli w sumie było nas dziesięciu. A przy tym musieli przeprowadzić trzy przeszczepy kończyn i jeden serca. Hruzzi stwierdził, że najlepiej wziąć serce któregoś z wrogów i chociaż było to niezgodne z prawem, Pover wykonał zabieg bez szemrania. Pozostali żołnierze już nie żyli i nawet ja nie zamierzałem igrać z nekromancją, a prócz tego żaden z nas się na niej nie znał. Zostawiwszy ludzi pod opieką ratowników, poszedłem obejrzeć przedziwne działa, przez naszych wrogów nazywane gatlingami. Kaliber z grubsza 30 mm, ładownice z bydlęcej skóry, owinięte na olbrzymich bębnach, które - sądząc po uchwytach i bocznych meta- lowych hakach - można było transportować furami. Elementem każdej armaty był mechanizm na korbkę. Zakręciłem jedną i ładownica drgnęła, pocisk wpadł do komory, a rygiel się zasunął. Gdybym kręcił dalej, nastąpiłby wystrzał i jednocześnie następny pocisk byłby gotów do załadowania. Siła mięśni zastępowała tu mechanizm naszych automatów. - I co pan zrobi po tak zdecydowanym przejęciu komendy, sierżancie? - zapytał Pover, lecz zaraz spoważniał, widząc, czym się zabawiam. - Genialne! One nie mają magicznej stabilizacji, tylko prosty mechanizm! Jeśli podczas przesłuchania zezna pan, że zabił McGregora, żeby przy pomocy swoich ludzi móc przetransportować tę broń do nas, być może zostanie pan uniewinniony. Pieprzył trzy po trzy, zabicie oficera nie mogło mi ujść na sucho. - Schowamy się w lasku na górze. Uzdrowieni długo nie wytrzymają bez solidnego odpoczynku - odpowiedziałem na jego pytanie. - Co potem? - Potem wrócimy i zameldujemy, cośmy widzieli. Zdawałem sobie sprawę, że po powrocie najprawdopodobniej czeka mnie wyrok i szybka śmierć, co jednak nie miało żadnego związku z tym, że musiałem się zatroszczyć o swoich. O ludzi z mojego oddziału, z którymi spędziłem już tyle lat. Nie miałem nikogo innego, byli moją rodziną. - Zwijamy się! Z przodu Gasupurez z majorem i Hruzzim, miejcie oczy szeroko otwarte! Fill i ja idziemy jako ostatni. No, ruszać się! - zakomenderowałem. Przed wymarszem Fill obejrzał ciało pułkownika. - Coś ciekawego? - spytałem. Przytaknął, wskazując na potyliczną i ciemieniową część czaszki, które po wystrzale jako jedyne zostały w całości. W środku widać było wyraźny spiralny relief. Linia sprawiała wrażenie rozchwianej, a gdy przyjrzałem się z bliska, zobaczyłem, że wychodzą z niej małe, zachodzące na siebie spirale. A z tamtych jeszcze następne i tak pewnie w nieskończoność. Popatrzyłem na Filla. - Co to znaczy? - Uboczny efekt manipulacji mocą, czyli czarami. Im jesteś lepszy, tym rysunek na powierzchni mózgu jest wyraźniejszy, a z czasem odciska się na kości