Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

– My trzej... no, nas podstępnie porwali, przykuli do wioseł i... – Aha! Zapłaciliście im! Dobrze! Coście za jedni? Kupcy? – Nie. My rybacy... Znaleźliśmy... – Rybacy? O, to wasze miejsce przy wiosłach! Właśnie nam paru ludzi potrzeba! – My? Do wioseł? Tych przykujcie! – Kadmos wskazał na dozorców galery Therona, rzucających broń i poddających się. – Tych też! Do czasu wykupu. A wam mogę tylko dać do wyboru: pracujcie u nas przy wiosłach, bez łańcuchów, dobrowolnie, albo zostańcie sobie na tej galerze. Tylko że ta beczka tonie! – Jak to? – Pytasz, jakbyś nie rozumiał po grecku. Jak mam gadać? – Po grecku rozumiem. Ale jakże to: albo praca przy wiosłach, albo śmierć? – A tyś jak chciał? Mamy dostojnych panów przewieźć do najbliższego portu z wszelkimi honorami? My gości nie wozimy! Albo pracuj, albo w wodę! Innego wyjścia nie widzę! – A ja widzę – spokojnie odezwał się Idibaal. – To ja skręciłem tę galerę, aż wpadła wam wprost pod dziób. To ten przyjaciel – wskazał na Zarksasa – rozkuł nas, a raczej rozerwał łańcuchy rękami. To ten – wskazał na Kadmosa – zabił tam, na dole głównego dozorcę, a tu samego wodza galery. Chyba za to zasłużyliśmy na przyjęcie do waszego bractwa. – Ho! ho! – zdziwił się czarnobrody. – Chcecie do nas? Hej, przyjaciele, słyszycie? Ci trzej rybacy, przed chwilą jeszcze niewolnicy przy wiosłach, chcą być piratami! Cóż wy na to? – Muszą się wkupić – bez wahania zadecydował chudy, niski człek, chyba Kreteńczyk. – Muszą się wykazać, co umieją – pogardliwie mruknął ogromny Negr, taksując lekceważąco brudnych, pokrwawionych ochotników. – Słusznie! – zahuczał znowu herszt. – Wiedzcie, że ja jestem Trydon. Urwał, czekając, jakie wrażenie wywrze na rybakach to imię. Kadmos, mający doskonałą pamięć, podchwycił zaraz: – Trydon? Czekaj, wodzu! Był pirat Trydon, co porwał dwie galery kartagińskie, wracające z cennym towarem od Słupów Melkarta; był Trydon, co porwał galerę wiozącą z Kolchidy transport niewolnic... – To ten sam, to ja! – zahuczał radosnym śmiechem pirat. – Na wszystkich morzach świata znany! Wszystkie morza dla mnie zbyt małe! Co zobaczę, to moje! – Jednak nie wszystko! – Kadmos przerwał zuchwale. – Pamiętasz, dwa lata temu, koło Krety? Napadłeś na galerę, tak jak dziś, przed świtem! Ale ci uszła! – Dwa lata temu? Koło Krety? Racja! Jakiś wypędek z Hadesu chyba prowadził tamtą biremę! Jak to zmienny wiatr umiał wykorzystać, jak to lawirował! Lepiej niż ja! – To ja właśnie sterowałem wówczas! – Ty? Przysięgałem straszną śmierć tamtemu! No, myślałem o dowódcy, nie o sterniku! Tedy żyj sobie. Hola, przyjaciele! Ten jest godny nas i przyjęty. A ty? Idibaal, do którego było zwrócone pytanie, bez słowa spojrzał na miecz, który miał w dłoni, i nagle niemal nieuchwytnie szybkim ruchem cisnął go na bok. Koniec jakiejś urwanej liny leżał tam na pokładzie i miecz Idibaala przygwoździł ją jak jadowitego węża. – Wystarczy – z uznaniem, cmokając raz po raz, przytaknął Trydon. – Jeszcze ty. Zarksas bez namysłu przystąpił do ogromnego Negra, który przed chwilą taksował rybaków wzrokiem z wyraźnym lekceważeniem. Pirat był o głowę wyższy, cięższy, roślejszy. – Masz piękny pas – przemówił Zarksas. – Daj mi go! – Oszalałeś? Odejdź, zdechlaku, pókim dobry! Bo ci te twoje chude gnaty połamię i będzie płacz! Nie domówił jeszcze tych słów, gdy poderwany, zakręcony i oszołomiony, runął ze szczękiem broni na pokład. Poderwał się klnąc, ale natychmiast potoczył się ponownie. Zwinne ciało młodego rybaka zwaliło się nań kocim skokiem i poczęli się zmagać, przewalać, kłębić po zakrwawionych pokładach. Lecz trwało to krótko. Po chwili obezwładniony, przyciśnięty twarzą do desek Negr tylko mógł kląć, gdy Zarksas odpinał mu i zabierał pas. – Gdyby nie te rany – Zarksas spokojnie ukazał straszne, krwawiące obficie blizny po bacie Umana – załatwiłbym się z takim jak ten jeszcze prędzej. – Wszyscy trzej godni przyjęcia do naszej kompanii! – zadecydował Trydon