Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- I nie puszczaj miśków, dopóki ci nie powiem. Pokaz utrzymywania równowagi, jakim było zejście z drabiny z niedźwiadkami w rękach, nagrodzono by aplauzem w każdym cyrku. Stanąłem na wybiegu i z ulgą postawiłem zwierzaki na ziemi, przytrzymując je mocno za fałdy futra na karkach. Po chwili zjawił się Harry ze swoją skrzeczącą dwójką. - Dobra, a teraz pamiętaj: musimy trzymać małe, dopóki Denis nie wypuści matek - nakazał. Patrzyłem na niego z niedowierzaniem, zaciskając żelazny chwyt na karkach mojej hałasującej dwójki. Niestety, nie wyglądał jak ktoś, kto żartuje. - Harry, ty chyba oszalałeś - wyjąkałem. - Kiedy te cholerne niedźwiedzie rzucą się do swoich wrzeszczących dzieciaków, zrobią z nas... no, po prostu... Głos mi zamarł na samą myśl o tym, co mogą z nas zrobić, ale Harry nie słuchał. - Denis! - wrzasnął. - Gotów? 136 - Zaraz - dobiegł nas stłumiony głos Denisa od strony klatek. - Harry... - zacząłem gorączkowo. - No więc trzymaj te małe, dopóki ci nie powiem, żebyś je puścił, dobra? Niedźwiedzie nie ruszą nas, kiedy będą miały swoje szczeniaki - powiedział uspokajająco. - Ale, Harry... - nie ustępowałem. - Wszystko w porządku, chłopcze. Mamy przecież dwie drabiny, nie? Kiedy powiem „puść", puszczasz i pryskasz w górę po drabinie. Gotowy wreszcie? -Ale... - Denis, wypuszczaj je! - krzyknął Harry. Kilka następnych chwil obfitowało w wydarzenia. Stwierdzenie, że obaj zachowywaliśmy się jak szaleńcy, jest raczej eufemizmem. Niedźwiedzica, której zabrano małe - a w tym wypadku dwie niedźwiedzice! Chryste! Sam Szekspir nie powstydziłby się takiego dramatyzmu! W jednej chwili samice w klatkach ucichły i nagle dał się słyszeć szczęk, który znałem nazbyt dobrze. Dźwięk ten wydawały podnoszone do góry zasuwane drzwi. A potem zapadła złowroga cisza. Nie mogliśmy widzieć klatek, gdyż zasłaniał je gąszcz jeżyn. - Zaraz się zacznie, uważaj, chłopcze - stwierdził radośnie Harry. - Harry... - spróbowałem po raz ostatni. - Ach! - mruknął z satysfakcją. - Już są. Aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że dwa zdeterminowane i silne niedźwiedzie potrafią rozedrzeć jak bibułkę gęste, splątane, rosnące tu od dwunastu lat jeżynowe gąszcza. Nawet ten odgłos przypominał cienki dźwięk dartego papieru. Wreszcie pojawiły się w odległości kilkunastu metrów. Harry i ja, trzymając nadal cztery niedźwiedziątka, znaleźliśmy się oko w oko z oszalałymi matkami. Małe, widząc swe rodzicielki, zaczęły się wiercić jak szalone i wzy- 137 wać je z całej siły. Matki przystanęły na ułamek sekundy, by je dokładnie namierzyć, po czym, wydawszy z siebie kilka wściekłych sapnięć, jak lokomotywy pod parą, zaszarżo-wały na nas. Nie biegły jednak galopem, tylko w podskokach, co w sumie wyglądało jeszcze bardziej groźnie. Miały zdumiewające przyspieszenie. Toczyły się ku nam jak wielkie, kosmate kule, dosłownie rosnące w oczach. Pomyślałem z rozpaczą, że to już koniec. - Tylko bez nerw, chłopcze. Puść je - Harry wyrzucił z siebie wreszcie zbawienny rozkaz i puścił swoje misie. Ja, który tak kocham zwierzęta, tym razem pozbyłem się ich błyskawicznie i z ulgą, prawie rzucając je matkom. W tej samej sekundzie znalazłem się na drabinie i zacząłem piąć się w górę z małpią zręcznością. Dopiero u szczytu zwolniłem i zerknąłem w dół. Harry miał rację. Tak jak przepowiedział, obie niedźwiedzice zatrzymały się przy swoich małych i zaczęły je oblizywać miłośnie, zapominając zupełnie o pościgu. Nie spiesząc się już, wciągnąłem drabinę i otarłem pot z czoła. - Harry - oświadczyłem z mocą, kiedy wracaliśmy do „Zacisza" - nie zrobiłbym tego po raz drugi, nawet za tysiąc funtów! - Pewnie, bo zrobiłeś to za dwa dziesięć - zachichotał. - Dwa funty dziesięć szylingów? Nie rozumiem... - Fotograf dał mi piątaka - wyjaśnił z niewinną miną. -Należy ci się połowa, chłopcze. Dzięki temu mogłem zabrać swoją ówczesną dziewczynę do kina, choć do dziś uważam, że nie była warta aż takiego poświęcenia. Zwierzę nader łagodne i z delikatnym sumieniem. Szekspir, „Sen nocy letniej" Życzliwość żyrafy Po wyjeździe Baileyów do Londynu przeprowadziłem się do surowych, niemal klasztornych wnętrz hotelu dla pracowników. Równocześnie rozpocząłem pracę w nowym dziale, znanym jako dział żyraf. Zarządzał nim Bert Rogers, spokojny, miły facet o czerstwej, okrągłej i rumianej jak jabłuszko twarzy i niebieskich oczach. Pomimo nieśmiałej i samotniczej natury odpowiadał na moje nie kończące się pytania o zwierzęta z ogromną cierpliwością i humorem. Rozpierała go przy tym duma z podopiecznych. Centralny punkt działu usytuowany był niezbyt fortunnie w środku Dzwonkowego Gaju. Ten gaj, tak uroczy wiosną, zimą przedstawiał wyjątkowo ponury widok. Otaczały go wielkie połacie łąk, po których hulał lodowaty wiatr. Jego nazwa na razie niewiele mi mówiła. Łączyła się z wyobrażeniem starych dębów, których potężne pnie wyrastały z niebieskiej mgiełki tysięcy leśnych dzwonków, rosnących u ich podnóża. Tymczasem teraz lśniły tu ponuro czarne, mokre od deszczu pnie, a pod nimi zieleniły się zjadliwie plamy mchu. Był to typowy obraz lasu w ponurych, deszczowych początkach zimy, Kangurki wallabi kuliły się w rozproszonych grupkach pod ociekającymi gałęziami, a między kolumnami pni przemykały jelenie mun-dżaki. 139 Przede wszystkim jednak byl tam Peter, żyrafa beringo, który pod każdym względem górował nad całym działem. Zajmował największy, najlepiej urządzony i najpiękniejszy pawilon zwierzęcy w Whipsnade - zbudowany z drewna, w kształcie półksiężyca, z piękną drewnianą podłogą. Z tyłu znajdował się, oczywiście, duży wybieg, ale kapryśny angielski klimat sprawiał, że nawet latem Peter rzadko z niego korzystał. Większość czasu spędzał w swoim pomieszczeniu, w którym śmiało dałoby się urządzić salę balową. Pierwszego ranka, kiedy stawiłem się w dziale, Bert po zaznajomieniu mnie z różnymi obowiązkami powiedział: - A teraz, kochany, dostaniesz pierwsze zadanie - masz posprzątać u Petera. - Czy do niego... czy do niego się wchodzi? - wyjąkałem. - Oczywiście. - Bert wydawał się zdziwiony moim zaniepokojeniem. - Znaczy, że on jest spętany, tak? - pytałem, gdyż po epizodzie z niedźwiedzicami wolałem mieć jasną sytuację. - Kto? Stary Peter? - Bert otworzył szeroko oczy. - Przecież on nie skrzywdziłby nawet muchy. - Mówiąc to wręczył mi miotłę, otworzył drzwi pawilonu i wepchnął mnie do wielkiego pomieszczenia o akustyce nie gorszej niż w Albert Hali. Samica Petera zdechła, zanim zjawiłem się w zoo. Gdy jej zabrakło, Peter stał się drażliwy i przestał jeść. Aby zapewnić mu towarzystwo, którego najwyraźniej potrzebował, sprowadzono malucha dziwnego koloru i niewiadomego pochodzenia