Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Następny moment, jaki pamiętałem, był ten, gdy widziałem stado przebiegające pode mną, zbite ciasno w wąskim jarze. W jaki sposób znalazłem się w ciągu paru sekund na skalnej ścianie — dotąd nie wiem. Wiem tylko, że schodziłem stamtąd co najmniej dwadzieścia minut... 156 Wędkarze, tzn. Dzidzia i Władek, bo ja niosłem graty i zażywałem już i tak nadmiaru innych wrażeń, uruchamiali co chwila swoje wędki. Najlepszymi miejscami były zakola wśród kamieni, małe głębizny pod wodospadami, dołki pod brzegiem. Kilka fachowych zarzuceń kończyło się nieomylnie wyciągnięciem trzepoczącego się pstrąga. Kółka z drutu przymocowane do pasów zapełniały się nawleczonymi rybami. Pstrągi były dość ciemnego koloru, wielkości śledzi. Osobiście zażyłem mocnych wrażeń w zetknięciu ze strumieniem Gararagua nieco później, przy innej okazji. Któregoś niedzielnego ranka siedzieliśmy z Władkiem na werandzie zastanawiając się nad planem na najbliższe godziny, gdy zjawił się Leszek z Jurkiem. Przyjechali terenowym wozem z Arushy, wyekwipowani po rybacku, z bezapelacyjną propozycją wybrania się razem w góry na połów pstrągów. Jurek po to, oczywiście, żeby złapać jak najwięcej i największe ze wszystkich ryb, Leszek — bo lubi łowić. Wprowadzając dwie nowe postacie w afrykański pejzaż, godzi się dokonać choćby zwięzłej prezentacji. Otóż Leszek był polskim Afrykaninem od dzieciństwa, od czasów wojny. Wy wędrował z Wołynia wraz z rodziną i drogą przez Iran, Palestynę dostał się do Tanganiki. Osiadł w Tengeru w pobliżu Arushy. Tutaj pozostał do dzisiaj, jako jeden z niewielu Polaków uchodźców wojennych z tamtych czasów. Jurek przybył do Afryki znacznie później, ożenił się z siostrą Leszka, Jasią, i dwóch tych towarzyszy doli i niedoli tworzyło zgraną spółkę. Ich antagonistyczne nastawienie wobec siebie urozmaicało życie i uznane było przez wszystkich jako umowne. Z dwoma tymi interesującymi ludźmi i świetnymi kolegami miałem niedługo wybrać się na pełne wydarzeń safari. Wtedy jeszcze o tym jednak nie wiedziałem. 157 Wreszcie otrzymałem także jakąś wędkę oraz haczyk z ciężarkiem i sztuczną muszkę. Pojechaliśmy we czwórkę. Nie pozwolono! mi tym razem wyłamywać się z wędkarskiego reżimu i miałem raz też być normalnym człowiekiem, a nie fotograficznym dziwakiem. Pomyślałem sobde, że chyba tam najlepiej łowi się ryby, gdzie jest najmniej ludzi i najmniej się rozmawia, i gdy Leszek z Jurkiem skierowali się w górę strumienia łowiąc, a widziałem, że Władek ulokował się na razie w pobliżu miejsca, gdzie ścieżka wprowadza na dno wąwozu — poszedłem kilkanaście kroków w dół strumienia. Usadowiłem się na dużym kamieniu, rozplatałem wędkę i zapuściłem ją do głębokiego dołka, gdzie wpadał wodospadzik. Aha — pomyślałem, gdy coś zatrzymało mi wędkę i nie mogłem wyciągnąć haczyka z wody z nylonową muchą — już zahaczyłem o kamień, przy pierwszej próbie. Na razie pociągnąłem mocniej wędkę w nadziei, że się jakoś odhaczy i wtedy poczułem szarpnięcie w przeciwną stronę i zobaczyłem w wodzie wielką rybę na moim haczyku. Pociągnąłem w górę, wędka niebezpiecznie się wygięła, potem wyłamał się ze skuwki najcieńszy człon wędziska i zjechał po żyłce do wody. Podkręciłem kołowrotek i za chwalę szamotałem się na brzegu z ciężkim, bardzo wielkim pstrągiem, złamaną wędką i splątaną żyłką. Pstrąg skakał jak sprężyna, z trudem go odhaczyłem. Zorientowałem się, że nie zabrałem ze sobą drucianej obręczy do noszenia złowionych ryb. Urwałem więc giętką a mocną gałązkę, przewlokłem przez skrzela i pysk i półżywą rybę umieściłem w dołku z wodą na brzegu strumienia, Dla zabezpieczenia otoczyłem kamieniami. Miałem dość wędkarstwa na dzisiaj. Splątaną wędkę wbiłem koło dołka. Zawsze widziałem, jak wędkarze pokazują na ramieniu wielkość złowionej ryby, wobec tego przymierzyłem 158 i moją zdobycz. Gdy wyprostowałem palce i przyłożyłem do rybiego pyska, to ogon kończył się akurat równo za łokciem. Równa miara — pomyślałem — i nie będę miał sińca na ramieniu od pokazywania wielkości ryby, bo akurat do łokcia... Zakończyłem więc rybołówstwo i jako wolny człowiek, wyjątkowo nic nie niosąc, bo przynajmniej w jakąś jedną niedzielę w roku trzeba się uwolnić od aparatów fotograficznych — powędrowałem powoli dnem rzeczki w górę, by dołączyć do kolegów i przypatrzyć się ich fachowemu wędkarstwu. Idąc w górę żmudnym krokiem, rozmyślałem o różnych rzeczach i — może na skutek oszałamiającego zespołu dźwięków tworzących mocną muzykę strumienia — jakieś inne niż dotychczas skojarzenia, inne spojrzenia i osądy przychodziły mi do głowy. W pewnej chwili, zdałem sobie sprawę, że te głosy strumienia, w połączeniu z mozołem marszu — zaćmiewają wszelką orientację. Najprostsze pojęcia fizyczne, jak upływ czasu, temperatura, kierunek, odczuwane normalnie zupełnie automatycznie — oddalają się jakoś w świadomości, jak w częściowej narkozie... W którą stronę płynie woda? Z góry w dół, czy z dołu w górę?... Czy to słońce praży w głowę, a woda mrozi nogi — czy odwrotnie?... Czy jest teraz rano — czy wieczór?... Szaleństwo... jajecznica w mózgu... Czy te liany nad strumieniem widziałem dzisiaj czy jeszcze wtedy? A ten pień w poprzek rzeki — taki rdzawy. Przed chwilą był chyba zielony... A może tonie ten sam?... Jeszcze ich nie widać? Ani Leszka, ani Władka, ani Jurka... Przecież to już miejsce, gdzie doszliśmy wtedy z Dzidzią?... Tu ten wielki kamień w środku koryta... tam miejsce, gdzie czerwone kraby objadły nam złapane ryby... tu mówiliśmy, że dobre byłoby miejsce na nocleg... — Idę już najmniej godzinę. O nie! Znacznie więcej!... Trzeba wracać. Głodno... Oni musieli pójść w dół obchodząc lasem i minęliśmy się... W dół szło się nieco prędzej, choć nie łatwiej. Schodziłem i schodziłem. Trochę gorączkowo. Nie mogłem rozpoznać miejsca naszego zejścia do wąwozu. Pomimo tylu elementów wizualnie urozmaiconych, a może z ich powodu — prosto spadający strumień wraz z całym jego otoczeniem był zadziwiająco monotonny. Kostki miałem fatalnie poobijane i powykręcane, stopy odgniecione od kamieni, pomimo dość grubej podeszwy gumowych tenisówek. Nie wiem, ile godzin szedłem w kompletnej samotności