Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Kilkaset metrów w dół rzeki jest stary zjazd promowy. Tam wyprowadzimy Rosynanta na ląd. Wydało mi się dziwne, że mam sterować nie mając wiosła, ale po kilku minutach odkryłem, że można tego dokonać przemieszczając się z prawej na lewą burtę. Pan Tomasz rzucił mi linę, po czym obaj, niczym przedrewolucyjni burłacy, zaczęli holować mnie wzdłuż brzegu. Rzeczywiście nieco niżej wchodził w rzekę betonowy podjazd. Spuściłem powietrze z dwu dętek i "statek" łagodnie osiadł maską zwrócony w stronę lądu. Zaczepiłem teraz linę do przedniego zderzaka. Zaczęli ją ciągnąć, a ja pchałem samochód z tyłu. Póki znajdował się w wodzie, poty szło mi to nawet nieźle, dętki też pomagały. Później jednak, gdy przestało działać prawo Archimedesa, zadanie stało się dużo trudniejsze. Samochód wyłaniał się z rzeki centymetr po centymetrze. Lodowata woda, w której nadał byłem zanurzony powyżej kolan, odbierała siły. Wreszcie wóz stanął na równym. Wspólnymi siłami wepchnęliśmy go głębiej w las. Zatrzymaliśmy się na sporej żwirowatej polanie. Woda lała się z wozu ciurkiem. Tapicerka przemokła na wylot. Wyciągnęliśmy nasze bagaże. Wszystko było mokre. Michaił w zadumie oglądał laptop. Wylał z niego wodę. - Ciekawe, czy jeszcze da się go uruchomić? - zastanawiał się. Wyciągnął pierwszy kontenerek z wyposażeniem. Otworzył go i zlustrował zawartość. - Solidny wyrób - pochwalił. - Nie przecieka. Z drugiego wyjął kilka znajomych mi kostek. - Termit? - zagadnąłem. Kiwnął poważnie głową. - Termit - potwierdził. - Przecież trzeba to wszystko wysuszyć. Porozwieszaliśmy mokre ubrania na gałęziach i z niedużej kostki termitu zrobiliśmy sobie ognisko. Obok położyliśmy siedzenia z Rosynanta. Drugą kostkę Michaił podłożył pod samochód. Termit palił się oślepiającym blaskiem. Nasze ubrania wyschły w godzinę. Wymontowałem z samochodu akumulator. Jak przewidywałem był całkowicie rozładowany. - Fatalnie - mruknął Michaił. - Trzeba będzie odpalać na pych. - O ile w ogóle się odpali - zauważył ponuro szef. Zbadałem silnik i układ olejowy. - Woda nie dostała się do środka - mruknąłem. - Przydałoby się dwanaście woltów? - zagadnął Michaił grzebiąc w swoim kontenerze. - Aha - potwierdziłem. - Odpalimy silnik z baterii. Wymień świece, bo te pewnie są już do niczego. Wymieniłem. Samochód wysechł. Termit wypalił się, zostały po nim tylko dwa jeziorka zeszklonego piasku. Poczekałem, aż podwozie ostygnie i wczołgałem się pod spód. - I co tam widać? - zapytał szef. - Dlaczego zatonęliśmy? - Rozpruło się poszycie. Sądzę, że gdy most się pod nami łamał Rosynant nadział się na coś. Może na jakiś gwóźdź albo stalową klamrę spinającą deski. - Jak to? - zdumiał się szef. - Przecież to niemożliwe. Oderwałem kawałek postrzępionej blachy i wyczołgawszy się podałem panu Tomaszowi. - Aluminium - mruknął obracając ją w palcach. - I to dość cienka warstwa. - Właśnie. Na Zalewie Czorsztyńskim wytrzymało, ale tu nie dało rady. Zbadałem układ elektryczny. - A teraz chwila prawdy - powiedziałem przekręcając kluczyk w stacyjce. Silnik zajęczał z wysiłkiem, ale zapalił. - Jakie szkody? - zagadnął szef. - Wszystko właściwie wysiadło. Nie działa elektroniczna tablica rozdzielcza, wskaźnik powietrza w kołach, wskaźnik gęstości paliwa, radar, naprowadzanie satelitarne, układ poruszania szperaczem... - Tak myślałem. Elektronika, bajery, a odrobina wody i wszystko wysiada... - Nie taka odrobina - zaprotestowałem. - Samochód moczył się dwadzieścia godzin w bystrym nurcie Tobołu. Szef niechętnie kiwnął głową. - Jednak mój stary wehikuł był wytrzymalszy - powiedział z nostalgią. - Wszystkie mechanizmy proste jak drut. Żadnej elektroniki, czysta mechanika. Wszystko można było rozkręcić kluczami, przepłukać w nafcie i skręcić z powrotem. Wytrzymał też długo. Trzydzieści lat. Zobaczymy, jak ten będzie wyglądał po dziesięciu - kopnął ze złością w błotnik. - Na ile byliśmy ubezpieczeni? - Obawiam się, że ubezpieczenie nie pokrywa takich rzeczy. Spróbowałem zmienić kolor. To urządzenie także nie działało. - Będziemy mieli dużo szczęścia, jeśli dotrzemy do Polski bez konieczności holowania - powiedziałem. Pan Tomasz westchnął ciężko, a potem klepnął dłonią w maskę. Michaił kończył suszyć zawartość torby z klejnotami. - Panowie - powiedział uroczyście. - Nie widzieliście jeszcze najważniejszego eksponatu. - Wyjechaliśmy tak nagle... Uniósł ręce do góry. - Oto Rubinowa Tiara. Wpatrywaliśmy się dłuższą chwilę w klejnot. Rubiny miały wspaniały, głęboki czerwony kolor. Szef podszedł i delikatnie wyjął mu ją z ręki. - Naprawdę ładna - powiedział. Podał mi. Wpatrywałem się w migoczące na czerwono głębie klejnotów. - Więc tego szukaliśmy z takim poświęceniem? - powiedziałem w zadumie. - Chyba było warto? - zauważył nasz przyjaciel. Popatrzyłem na niego. Mrugnął do mnie. Uniosłem Rubinową Tiarę tak, że zabłysła w promieniach zachodzącego słońca. Rubiny rozjarzyły się wewnętrznym blaskiem. Na tle białych brzóz wyglądało to bardzo uroczyście. - Panowie - powiedział Michaił. - Dokonaliśmy rzeczy niemożliwej. Odnaleźliśmy to, czego bezskutecznie szukały całe pokolenia czekistów, enkawudzistów i kagiebeków. Historia odnotuje nasze nazwiska. Biorąc pod uwagę, że znaleźliśmy więcej klejnotów niż przewidywał kontrakt, dołożę pięć starodruków. Ale jeśli macie jeszcze jakieś prywatne życzenia... - Obiecałeś mi kiedyś opowiedzieć, jak to naprawdę było z Gagarinem - przypomniałem. - Skoro odczuwasz aż taką wdzięczność... - Z którym Gagarinem? - zapytał słodziutko. - Z Jurijem Gagarinem - odpowiedział pan Tomasz. Widziałem po minie szefa, że też jest bardzo ciekaw. - No cóż. Pod murem moskiewskiego Kremla leżą najwięksi "bohaterowie" -wykrzywił wargi - Związku Radzieckiego. Wśród nich jest tylko jeden kosmonauta, a właściwie niedoszły kosmonauta, Walentyn Wasiljewicz Bondarenko. - Dziwne. Jurija Gagarina tam nie pochowali? - Nie. Co gorsza, nie bardzo wiadomo, gdzie spoczywa. Ot, taki drobiazg