Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Ta kąśliwa, zła starucha, o torbie żebraczej, wracała do jej domu raz po raz i coraz częściej się trafiało, że wieczorem zamiast żuru i kaszy miała Kaśka dla swych dzieci tylko piosnki i baśnie. T Starsze słuchały chciwie i zapominały o głodzie, młodsze popłakiwały, póki sen nie przyleciał do nich na swych skrzydłach lżejszych od łabędziego puchu. 58 ¦•*» Wszystko tó Wspominał Szafraniec chodząc po bytomskim rynku i żałość wielka ściskała mu serce krzepkimi palcami. Zbliżają się Gody! Wigilijna wieczerza! A w jego domu i chleba przymało, a dzieci, jak zawsze dotąd, wymkną się cichutko po wieczerzy na dwór, by przytknąć nosy do okien sąsiadów i tylko przez cudze szyby oglądać zapaloną choinkę. — Och! — westchnął górnik. — Przecież ja bym i trzydzieści lat z kopalni na wierzch nie wyjeżdżał, byle tylko wyżenąć biedę z mego domu! I słońca bym się wyrzekł, i świata bożego, byle Kaśce i dzieciom starczyło chleba! Tymczasem ludzie powoli odpływać poczęli z targowiska, tu i ówdzie zwijano już stragany, a gwar i ruch przenosić się poczęły na dalsze ulice. Zapadał wczesny zimowy zmrok. W wielu oknach zabłysły światła, a z nieba odpowiedziały im wesołym mruganiem gwiazdy. Z otwartych drzwi gospody przy rynku buchnęło na Szafrańca ciepło, a z nim smakowita woń pieczonej gęsi, kiełbasy i boczku. Gospodzki stanął we drzwiach i wyjrzał na rynek. Po skrzypiącym śniegu zdążała rozgadana, wesoła kompania. Kupcy i rzemieślnicy bytomscy, kilku chłopów o rumianych twarzach, a za nimi sztygar Maślanka, ten właśnie, który sprawował nad Szafrańcem dozór przy robocie w kopalni. Wojciech odszedł w głąb bocznej ulicy, bo nie chciał się spotkać z Maślanką. Sztygar był dla niego bardzo nieżyczliwy. Górnicy mówili, że Wojciech Szafraniec nie ma oka u Maślanki, a stąd nie wiedzie mu się przy robocie. Nie był przecież gorszym rębaczem niż jego towarzysze, nie był mniej od nich chętnym i starannym w robocie, a najmniejszą brał zawsze zapłatę. Maślanka bowiem dawał mu co lichsze przodki: to strop zbyt 59 słaby dopraszał się starannej i długiej obudowy, to woda zjawiała się nagle w chodniku i wstrzymywała robotę. Trapił się Wojciech niemało i pięści zaciskał, nie raz i nie dwa brali go ludzie w obronę. Na niechęć sztygara żadnej jednakże znaleźć nie mogli rady. Kiedy zimowy wieczór nawiedził świat mrozem, a drzewa posrebrzył szron, ścieżką pośród olch i brzóz podmiejskiego lasu szedł na nocną zmianę Wojciech Szafraniec. Za lasem błyszczały światła kopalni. Poprzez kapotę przenikał go dokuczliwy chłód: zdawało się, że mróz liże mu ramiona językiem z lodu. Na jego brwiach i wąsach osiadł gęsto szron, ręka w łatanej rękawicy zesztywniała na uchwycie lampy. Spieszył co sił, by ujść przed mrozem. Przeciągle, jednostajnie obwieścił kopalniany buczek godzinę dziesiątą. Szafraniec wszedł w szeroką bramę kopalni. Nocna zmiana zjechała na dół i rozpoczęła pracę. W chodniku o czarnych ścianach, połyskujących tu i ówdzie wilgocią, trudzili się górnicy przy świetle żółtych płomyków lamp. Głęboko pod ziemią przystawił Wojciech drabinę do calizny, wspiął się i zaczął wybijać otwory na ładunki z prochem: najpierw cztery w górnej części calizny, potem zszedł niżej i wybijał otwory środkowe. Pracował laską — długą, okrągłą sztabą z żelaza, do której wprawił na końcu ostrze stalowe — dłutko górnicze, wykute w kopalnianej kuźni. Wybijanie otworów strzałowych niemałej wymagało zręczności 60 i sztuki; pracy tej zbywać nie można było lada jak. Wojciech Szafraniec zapomniał przy niej i o targowisku z bogatymi kramami, i o biedzie domowej, i o zbliżających się Godach. Ręce jego jakby przyrosły do laski żelaznej, oczy wpiły się w dłutko i czarną caliznę, po której ślizgało się złotawe światło lampy. Lecz oto gdzieś wysoko, prawie pod samym stropem chodnika, zarysowała się na czarnej węglowej powierzchni niewielka szczelina. Szafraniec, choć baczny zawsze i staranny we wszystkim, co czynił, nie dostrzegł jej dziwnym przypadkiem. Nie dostrzegł również strumyczka wody, który począł wyciekać z owej szczeliny, najpierw cieniutki jak przędza wełniana, potem już grubszy, jak sznur. Ujrzeli to jednak dwaj młodzi ładowacze, Józef i Hubert, przydzieleni Szafrańcowi przez Maślankę. — Dziury zamokły! — krzyknęli w jeden głos. Hubert upuścił z hałasem swe żelazne grabie, którymi zgarniał urobiony węgiel. Józek, że to niezdara był wielki, przewrócił niecki, aż zadźwięczało; żelazne były, tak jak i grabie, a służyły młodzikom do wynoszenia urobku na wózki. — Woda! A niechże ją sto pieronów!—wrzasnął Franek Miozga, młodszy rębacz, który dotąd spokojnie kończył swój chleb z omastą przysiadłszy na spągu. Wszyscy trzej, jak to młodzi, obrócili na Szafrańca krągłe gęby, oczernione węglowym pyłem, i gapili się, że mało im oczy nie wypadły. — Ruszcie się, ciarachy jedne! — zawarczał na nich Szafraniec i zszedł z drabiny na spąg, stropiony wielce, że oto ma w robocie przeszkodę. Tak właśnie zastał ich sztygar Maślanka. 61 Nosił się okazale: buty miał dostatnie i niezgorszą kapotę. Spod hełmu górniczego patrzyły na górników jego oczy małe i ciemne, przenikliwe i nie wiedzieć czemu — zagniewane. Nawet codzienne „Szczęść Boże" brzmiało w jego ustach niechętnie i zgrzytliwie. Górnicy odpowiedzieli na przywitanie. — Cóż to, Szafraniec, ręce ci odjęło? — warknął Maślanka. — Dłubiesz a dłubiesz przy tych dziurach, a kiedyż to będziesz fedrował ? — Zamokły mi dziury, panie sztygarze — wyjaśnił górnik. — Zamokły, gadasz, a czego tu patrzysz, gamoniu? No, bacz, by ci ta woda wypłaty z kieszeni nie wypłukała! A wy co? Miozga! Ino tu ślepiami błyskasz po próżnicy, a ten chleb łykasz, choćby gęś kluski! Górnicy milczeli. Niedobrze sprzeciwiać się Maślance, a jeszcze gorzej choćby słówkiem odpowiedzieć, jeśli się gniewa. Odetchnęli też z ulgą, kiedy gniewliwy zwierzchnik ruszył dalej na obchód, mrucząc po drodze i wyrzekając na górników. Strumyczek wody zatrzymał się niespodzianie, zaczął jakby wysychać, a nie minęło i pół pacierza, jak szczelina pod stropem zwęziła się w ledwie widoczną kresę, potem zupełnie znikła. — Co zaś jest? — pytali górnicy jeden drugiego. — Widno i ta wodziczka Maślanki się boi! — zażartował Miozga. — Toż wyraźnie przed nim ucieka! Wojciech znów pogrążył się w robocie, ale zaledwie skończył wybijać trzeci otwór w środkowej części calizny, kiedy Franek rzekł półgłosem: — Szafraniec! Bacz ino! Nadsztygar! O kilka kroków stał za nimi wysoki górnik w pięknych butach, a w ręku dzierżył wielką lampę, która świeciła tak mocno, że Szafraniec aż oczy przymrużył od jej blasku. 62 — Szczęść Boże! — pozdrowienie górnicze zabrzmiało tym razem przyjaźnie. — Daj Boże! — odrzekli górnicy