Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jeszcze sześć minut. Tuż koło dworca znajduje się wielka budowa. Może poszerzają hale dworcowe, może budują hotel. Spod rusztowania wy- łania się zgrabna konstrukcja, jakby wieży. Ściany z brą- zowego metalu, okna też ciemne, prawie brunatne. Wyso- ko w niebie - robotnicy w pomarańczowych kaskach. Go- AKWARIUM łebie na gzymsach. Jeden z gołębi powoli i w skupieniu zabija swojego towarzysza. Dziobem w łepek: bęc, bęc. Chwilę odczeka. I znów dziobem. Gołąb to obrzydliwe pta- szysko. Ani jastrząb, ani wilk, ani krokodyl nie zabijają dla zabawy. Gołębie zabijają swoich współbraci wyłącznie dla rozrywki. Zabijają powolutku, rozkładają przyjemność. Żebym tak miał w ręku karabin Kałasznikowa! Prze- rzuciłbym bezpiecznik na ogień ciągły, zarepetowałbym jednym ruchem dłoni - i straszliwy huk targnąłby dwor- cowym placem pogrążonej w półśnie Bazylei. Pociągnął- bym długą serią w gołębia-zabójcę. Rozłupałbym go oło- wiem, zamieniłbym w strzęp pierza i krwi. Ale nie mam przy sobie karabinu. Nie jestem w Specnazie, lecz w agenturalnym zdobywaniu informacji. Szkoda. Prze- cież zabiłbym naprawdę, nie przyszłoby mi na myśl, że ratując słabego gołębia przed powolną śmiercią, ratuję zarazem zabójcę. Wszystkie one mają tę samą gołębią naturę. Dojdzie do siebie, oprzytomnieje, wyszuka obok słabszego - i łup! Dziobem w łeb! Gołąb to odrażający ptak. A przecież są ludzie, którzy tego bezwzględnego mordercę mają za symbol pokoju. Słaby gołąb na gzymsie rozrzucił skrzydła. Główka mu zwisa. Silny gołąb cały zebrał się w sobie. Dobija. Cios. Jeszcze jeden. Wali z całych sił. Czubek dzioba ma czerwony od krwi. Rób swoje, na mnie czas. Do toalety. Na ściśle tajną operację. vni taram się nie tracić czasu. Gdy ubezpieczam kogoś w RFN, rozmyślam, jakby tu samemu rozgryźć niemiec- kie tajemnice. Jeżeli jestem we Włoszech, analizuję mo- żliwe dojścia do włoskich sekretnych planów. We Wło- szech można też zwerbować Amerykanina, Chińczyka lub Austriaka. Szukam takich, którzy mają dostęp do informacji wagi państwowej. Wróciłem właśnie z Bazylei i składam Nawigatorowi raport z przebiegu operacji. Zazwyczaj melduję się u Pierwszego Zastępcy, ale dziś przyjął mnie sam szef. Pewnie była to bardzo ważna akcja. Korzystając z oka- WIKTOR SUWOROW zji, przedstawiam Nawigatorowi moje propozycje, jak wejść w posiadanie ściśle tajnych dokumentów dotyczą- cych systemu Floryda. Floryda to system obrony po- wietrznej Szwajcarii. Sam w sobie jest tylko małą cegieł- ką, ale z takich cegiełek zbudowany jest system obrony powietrznej USA. Jeżeli uda się nawiązać znajomość ze szwajcarskim sierżantem, amerykański system ukaże się nam w nowym świetle... Nawigator utkwił we mnie ciężkie spojrzenie. W oczach ołów, nic więcej. Spojrzenie byka, sycącego wzrok wido- kiem młodziutkiego toreadora, nim weźmie go na swe potężne rogi. Od tego wzroku mąci mi się w głowie. Zdo- łałem już zebrać nazwiska i adresy oficerów z punktu dowodzenia obrony powietrznej Szwajcarii, wiem też, jak nawiązać kontakt z sierżantem, ale od tego morderczego spojrzenia gubię wątek l zapominam całą logiczną kon- strukcję moich wywodów: - Postaram się to zrobić... Milczy. - Przygotuję szczegółowy raport... Milczy. Wciąga w nozdrza metr sześcienny powietrza, wyrzu- ca z siebie: - Do ubezpieczania! Ubezpieczanie jest dla wywiadowcy tym, czym miód dla muchy. Niby bez ryzyka, słodko, a wydostać się nie moż- na. Skrzydełka zlepione - zdechniesz w tej słodyczy. Tylko ten będzie prawdziwym wikingiem, kto potrafi się wy- rwać z pułapki. Na przykład Żenia-konsul. Wylądowali- śmy w Wiedniu w tym samym czasie. Dostaliśmy po trzy miesiące na rozpoznanie miasta: mamy być lepsi od wie- deńskiej policji. Po upływie tego okresu - egzamin. Co się znajduje na Luegerplatz? Dziesięć sekund na zastanowie- nie. Nazwy sklepików, hoteli, restauracji, przystanki auto- busowe, jakie konkretnie - wszystko po kolei. Szybciej! A może w ogóle nie ma tam ani jednego hotelu? Szybciej, szybciej! Znać miasto lepiej niż tutejsza policja! Jakie ulice przecinają Taborstrasse? Szybciej! Ile przystanków? Hę skrzynek pocztowych? Gdyby jechać w kierunku... co bę- dzie po lewej? Co? Co? Jak? Jak? Jak? AKWARIUM Zdaliśmy egzaminy za drugim podejściem. Nie zdasz za trzecim - cofną do Związku. Zaraz po egzaminach rzucono mnie do ubezpieczania, a Żenię nie. Łażąc po mieście poznał jakiegoś machera, handlującego pasz- portami: podrabianymi, czystymi blankietami albo zwy- czajnie skradzionymi turystom. Była to spora gratka dla l. Wydziału, który hurtem skupuje wszelkie dyplomy, prawa jazdy, książeczki wojskowe. Nikt ich ponownie nie używa, służą tylko za wzorce, niezbędne do produ- kcji własnych fałszywek. Wszystkie te papiery nie ucho- dzą, rzecz jasna, za rzecz wielkiej wagi, a ich zdobywa- nie za najwyższą klasę pracy agenturalnej. Tyle że mnie skierowano do ubezpieczania, a Żenię nie: niech zała- twia te zaklchane paszporty. Póki kręcił się wokół pasz- portów, miał też sporo czasu na inne rzeczy, nie zmar- nował okazji. Tu kogoś poznał, tam z kimś pogadał. Wtedy też skierowano mnie do ubezpieczania jego ope- racji, do osłaniania mu ogona. Po jego kolejnych spot- kaniach odbierałem od niego jakieś teczki l woziłem do ambasady. Jeżeli kogoś aresztują przy wejściu do bu- dynku, to mnie, a nie Giennadija Michajłowicza. On ma ręce czyste. Z czasem wciągnął się w jakieś poważniej- sze sprawy. Idzie na operację, a pięciu albo i siedmiu chartów ubezpiecza go. Po roku awansował przedtermi- nowo na podpułkownika. Tylko dwa lata chodził w sto- pniu majora. Nie jestem zawistny. Niech ci się. Żenią, wiedzie jak najlepiej. Powodzenia! Ja też, staruszku, zostanę nieba- wem wikingiem. Ósma wieczór. Spieszę do domu