Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Nie wierzę w bogów poszukiwaczy - nigdy nie wierzyłem - ale nie obnoszę się ze swoimi poglądami po ulicy. Siedź cicho, a zostawią cię w spokoju - tak brzmi moje życiowe hasło. Szlachetni poszukiwacze mimo wszystko są mądrymi i cnotliwymi mężami. Tylko to jedno zgniłe jabłko w Solace psuje cały kosz. A tak przy okazji, znalazłeś to, czego szukałeś? - Jakiś ślad pradawnych, prawdziwych bogów? - spytał Tanis. - Czy spokój ducha? Które masz na myśli? - Zakładam, że jedno idzie w parze z drugim - mruknął Flint. Obrócił kawałek drewna w dłoni, wciąż niezadowolony z jego proporcji. - Czy będziemy tu stać przez całą noc i wąchać dym z palenisk? Czy może wreszcie pójdziemy do miasteczka i zjemy kolację? - Idziemy - Tanis machnął ręką. Razem zaczęli schodzić po ścieżce, a długie kroki Tanisa zmuszały krasnoluda do Zrobienia dwóch przy każdym jego jednym. Choć upłynęło wiele lat od czasu, gdy podróżowali razem, Tanis nieświadomie zwolnił kroku, a Flint równie nieświadomie przyspieszył. - Więc nic nie znalazłeś? - dopytywał się Flint. - Nic - odparł Tanis. - Jak odkryliśmy dawno temu, jedynie klerycy i kapłani na tym świecie służą fałszywym bogom. Słyszałem opowieści o cudownym uzdrawianiu, lecz wszystko to były oszustwa i magia. Na szczęście nasz przyjaciel Raistlin nauczył mnie, na co zwracać uwagę... - Raistlin! - sapnął Flint. - Ten blady, chuderlawy czarodziej. Sam jest na wpół szarlatanem. Wiecznie jęczy, stęka i wsadza nos w nie swoje sprawy. Gdyby nie opiekował się nim bliźniaczy brat, ktoś już dawno położyłby kres jego czarom. Tanis wdzięczny był za to, że broda skryła jego uśmiech. - Sądzę, że ów młodzieniec był lepszym czarodziejem, niż ci się wydaje - powiedział. - No i musisz przyznać, że długo i nieznużenie pomagał wszystkim, których oszukali fałszywi klerycy - tak samo jak ja. - Westchnął. - Za co, bez wątpienia, nie dostałeś wielu podziękowań, - mruknął krasnolud. - Bardzo niewiele - powiedział Tanis. - Ludzie chcą w coś wierzyć, nawet jeśli w głębi duszy wiedzą, że to kłamstwo. A co z tobą? Jak udała ci się podróż do ojczyzny? Flint maszerował bez słowa, krzywiąc się ponuro. Wreszcie wymamrotał: - Nie powinienem był wyruszać z domu - i spojrzał na Tanisa, a jego oczy - ledwo widoczne pod zasłoną gęstych, siwych, krzaczastych brwi - dały znać półelfowi, że rozmowa zmierza w niepożądanym kierunku. Tanis dostrzegł ich wyraz, lecz i tak zadał pytanie. - A co z kapłanami krasnoludów? Te historie, które słyszeliśmy? - To nieprawda. Kapłani zniknęli trzysta lat temu podczas kataklizmu. Tak mówi starszyzna. - Podobnie u elfów - zadumał się Tanis. - Widziałem... - Psst! - Tanis uniósł rękę ostrzegawczym gestem. Flint raptownie zatrzymał się. - Co tam? - szepnął. Tanis wskazał ręką. - Tam, w zagajniku. Flint rzucił okiem na drzewa, jednocześnie sięgając po topór bojowy przytroczony na plecach. Czerwone promienie zachodzącego słońca błysnęły krótko na kawałku metalu, który zamigotał gdzieś wśród drzew. Tanis dostrzegł go, potem stracił z oczu, a później znów zauważył. Jednakże w tym właśnie momencie zaszło słońce, nasycając niebo świetlistym fioletem. Między drzewa zakradł się mrok nocy. Flint zmrużył oczy i spojrzał w ciemność. - Nic nie widzę. - Ja widziałem - powiedział Tanis. Wpatrywał się w miejsce, gdzie zauważył błysk metalu i stopniowo swym elfim wzrokiem zaczął wykrywać ciepły, czerwony blask, jakim promieniują wszystkie żywe istoty, lecz który widzialny jest tylko dla elfów. - Kto tam jest? - zawołał Tanis. Przez dłuższy czas jedyną odpowiedzią był niesamowity odgłos, na dźwięk którego półelfowi włosy zjeżyły się na karku. Był to głuchy, świszczący dźwięk, z początku cichy, lecz potem przybrał na sile, aż stał się wysokim, przenikliwym gwizdem. Wraz z nim dobiegł ich czyjś głos. - Elfi wędrowcze, zawróć z drogi i porzuć krasnoluda. Jesteśmy duchami tych biedaków, których Flint Fireforge zostawił na podłodze karczmy. Czy zginęliśmy w walce? Głos ducha wzniósł się jeszcze wyżej, a w ślad za nim towarzyszący mu straszny świst. - Nie! Umarliśmy ze wstydu, przeklęci przez ducha winnego grona za to, że nie umieliśmy wypić więcej niż podgórski krasnolud. Flintowi z wściekłości drżała broda, a Tanis, wybuchnąwszy śmiechem, zmuszony był chwycić rozgniewanego krasnoluda za ramię, by powstrzymać go od szarży na oślep w zarośla. - Przeklęte niech będą oczy elfów! - upiorny głos poweselał. - I przeklęte brody krasnoludów! - Któżby inny mógł to być? - jęknął Flint. - Tasslehoff Burrfoot! W zaroślach rozległ się cichy szelest i na ścieżce stanęła mała postać. Był to kender, przedstawiciel rasy uważanej przez wielu na Krynnie za równie dokuczliwą, co komary. Drobnokościści kenderzy rzadko dorastali do wzrostu powyżej metra dwudziestu centymetrów. Ten szczególny kender był mniej więcej wzrostu Flinta, lecz drobna budowa i wiecznie dziecinna twarz czyniły go z wyglądu mniejszym. Odziany był w jaskrawoniebieskie nogawice, które stanowiły ostry kontrast z futrzaną kamizelą i prostą koszulą z samodziału. W brązowych oczach błyszczały wesołe, złośliwe iskierki, a uśmiech zdawał się sięgać od jednego czubka szpiczastego ucha do drugiego. Kender pochylił głowę w drwiącym ukłonie, pozwalając, by długa kita brązowych włosów -jego duma i radość - majtnęła mu przed nosem. Potem wyprostował się ze śmiechem. Metaliczny błysk, który wypatrzyły bystre oczy Tanisa, rzuciła klamerka jednej z rozlicznych toreb zawieszonych na ramionach kendera i u jego paska. Tas szczerzył do nich zęby w uśmiechu, wspierając się na swym hoopaku. Właśnie ta laska była źródłem niesamowitego dźwięku