Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Roześmiała się, widząc jego minę. - Zdaje się, że tym razem jesteś zainteresowany. - O Boże, no pewnie. Znów się zaśmiała. -- Dobrze. Będziesz naszym człowiekiem od teorii społecznej. Mamy kilku ludzi, którzy się jeszcze wahają i chyba będzie cię można na nich wypró- bować. Mógłbyś wytłumaczyć tym, do których cię skieruję, na czym polega nasz plan. - Jasne, że mógłbym! Tylko mi ich pokaż! - Dobrze już, dobrze. Ale powinieneś być bardziej wyluzowany, Iks, nie chcę, żebyś posunął się za daleko, jasne? Nie graj przed ludźmi pana Smi- tha, na litość boską. Nie chcemy nikogo odstraszyć, to by tylko zmniejszyło nasze szansę w przetargu. Ale mamy już sporo ludzi, a w łączności i w tere- nie liczy się przede wszystkim doświadczenie. ZLA zawsze nas straszył, że zatrudni na nasze miejsca nowych ludzi, co oczywiście może zrobić, ale jeże- li wszyscy naraz złożymy samodzielną ofertę, to jako jedyni będziemy mieli doświadczenie w pracy tutaj, a ZLA zostanie tylko doświadczenie z Seattle i paru żółtodziobów. Ludzie, z którymi NFN pracowała przez ostatnie kilka lat, będą w większości po naszej stronie. To może zadziałać. Im więcej nas bę- dzie, tym lepiej. - No jasne, to brzmi sensownie - rzekł Iks. - NFN wynajmuje po prostu ludzi do całej infrastruktury. Do pewnego stopnia eliminuje to problem rywa- lizowania z kapitałem starej firmy. - Zgadza się. - To świetny pomysł! - wykrzyknął Iks. - Dlaczego wcześniej cię nie posłuchałem? Dlaczego mi tego nie powiedziałaś wcześniej, zanim postano- wiłem odejść? - No wiesz. W takie sprawy zwykle nie wtajemnicza się pewupów. - Wzruszyła ramionami. - Tak po prostu jest. Delikatna sprawa, bo w końcu wszyscy ciągle jesteśmy pracownikami ZLA. To by był bunt. Naruszenie kon- traktu. Ludzie bali się, że ich namierzą i wyrzucą. Rozmawialiśmy więc tyl- ko w zaufanym gronie, czyli wśród ludzi, których dobrze znaliśmy. Potem pojawiłeś się ty, ludzie zaczęli przebąkiwać, żeby cię wciągnąć. Ale potem zrezygnowałeś. Pomyśleliśmy, że masz już dość ZLA, a poza tym nie wyszło ci z Val. - Ale teraz wróciłem. - Wróciłeś. Może więc pogadasz z Nancy, Specem, Haroldem, Geor- gem... wiem, że jest jeszcze parę osób - a, tak, Mac; najpierw idź do niego, on dokładnie ci opowie, co już się udało zrobić, a potem możesz rozmawiać z in- nymi. Powiedz im o spółce i jaka to fantastyczna sprawa, sam zobacz, czy uda ci się ich przekonać. Twierdzą, że się namyślają, ale moim zdaniem wej- dą w to, kiedy odpowiednio im się wszystko wyłoży. I jeżeli zdobędziemy wszystkich, na których nam zależy, możemy mieć spore szansę. - No pewnie, pewnie, pewnie. Pomyślę, kogo jeszcze dobrze by było mieć. Skinęła głową i klepnęła go w ramię. - Najpierw skonsultuj się ze mną. Pamiętaj, masz być spokojny, Iks. To interesy. Wymagają mnóstwa szczegółowych planów i ciężkiej pracy. Dużo czasu upłynie, zanim będziemy coś wiedzieć na pewno. - No jasne, oczywiście. Spokój. Interesy. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i Joyce roześmiała się. Po chwili wy- szedł. Całkiem zapomniał o śnie, choć tak naprawdę w ogóle sobie nie przypo- mniał. Pod tym względem wszyscy byli jak obłąkani, biegając niespokojnie po McMurdo niczym krople wody podskakujące na gorącej blasze, niemal oszalali z braku snu; ale czy kiedykolwiek było inaczej? Latem Mac stawało się nadzwyczaj ruchliwym miastem. Iks poszedł do jadalni, żeby nabrać no- wą porcję paliwa na kolejny cykl bezsenności. W środku zauważył Speca i Harolda, więc przysiadł się do nich, a pod koniec posiłku wspomniał o po- myśle założenia własnej spółki, o którym obaj jego współbiesiadnicy już sły- szeli. Mieli mieszane uczucia. Przez jakiś czas rozmawiali o tym; Iks twier- dził, że własność pracownicza powinna być naczelną zasadą, nie zawracając sobie głowy szczegółami sytuacji w McMurdo, o której ci dwaj wiedzieli du- żo lepiej niż on. Gdy wyszedł z jadalni, rozpoczął rundę po biurach; przedtem chodził tam jeszcze jako przynieś wynieś pozamiataj. Teraz gadał z osobami wskazanymi przez Joyce i innymi, których lubił, prosząc ich, by przemyśleli propozycję przyłączenia się do nowej spółki. Wiele osób, słuchając go, kręciło głowami i zaczął rozumieć, że ze względu na tyrady, jakie kiedyś wygłaszał i jego niedawne zniknięcie, uważa- no go za trochę nawiedzonego - czy ściślej rzecz biorąc, za nieszkodliwego dziwaka. Oczywiście, że miał absolutną rację, co mówiły spojrzenia wetera- nów lodu; pewnie, że nas wykorzystują, ale pomysł, iż system można zmienić, jest głupi