Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Nie dzia³o siê nic z³owrogiego czy dramatycznego. Tak jak ze statkiem, który powoli, bardzo powoli przechyla siê na jeden bok, tylko ¿e o tym nikt nie mówi. Wszystko dzieje siê pod po- wierzchni¹. Ale najró¿niejsze drobiazgi pozwalaj¹ domyœliæ siê prawdy - tak jak z tym wszystkim, co opowiedzia³ mi Kevin. By³a to d³uga podró¿, kapujecie: ponad dwa lata. Wszyscy znajdowali siê w przedziale dowodzenia nosz¹cym imiê "Orze³ Marsjañ- ski". James Aruppa, dowódca lotu, Todd Fiske oraz Pastor Perry, który mia³ pozostaæ na orbicie. (Ja osobiœcie z³ama³abym Toddowi rê- kê albo coœ, ¿eby tylko dostaæ siê na powierzchniê Marsa. WyobraŸcie sobie: dostaæ siê tak blisko, a potem ca³y tydzieñ robiæ kó³ka wo- kó³ planety, na której wyl¹dowali i n n i! Ale on robi³ wra¿enie zadowolonego; ¿artowa³ sobie nawet, ¿e jest "kierownikiem najdro¿sze- go w historii parkingu strze¿onego". Bardzo mi³y i uczynny ten Pastor. Nigdy w³aœciwie siê nie dowiedzia³am, jakiego koœcio³a by³ pa- storem; mo¿e to po prostu przezwisko.) W ka¿dym razie gdzieœ po piêciu czy szeœciu miesi¹cach lotu, w porze, gdy ca³a za³oga powinna smacznie spaæ, Aruppa po³¹czy³ siê z kontrol¹ lotu. - Wszystko u was w porz¹dku? - zapyta³. - Jasne, bez odchyleñ od normy. A co u was? No wiêc okaza³o siê, ¿e astronauci dostrzegli b³ysk, jakieœ odbicie czy coœ, co spowodowa³o, ¿e w miejscu, gdzie znajdowa³a siê Zie- mia, zobaczyli silny wybuch œwiat³a. Myœleli, ¿e to pociski, III wojna œwiatowa... ka¿dy by wtedy tak pomyœla³. To mia³am na myœli, mówi¹c o tym, co siê dzieje "pod powierzchni¹". Na wierzchu nikt by z³ego s³owa nie powiedzia³. Pojawia³y siê jeszcze inne rzeczy pod powierzchni¹, ró¿ne dla ró¿nych ludzi, wszystkie zmierzaj¹ce ku Koñcowi. Ale nie ma co gadaæ o tym, co by³o; teraz jest zupe³nie inaczej. Na razie wystarczy, a teraz oddam g³os Kevinowi: "Pamiêtam, jakby to by³o wczoraj. Ca³e rano wszyscy mieli na g³owie tylko l¹downik wioz¹cy Todda i Jima Aruppê, szukaj¹cy kawa³- ka p³askiego gruntu, ¿eby usi¹œæ. Prawie mnie wyrzucili z sali kontroli lotu za to, ¿e wyci¹ga³em szyjê ku ekranowi i zas³ania³em innym, zamiast roznosiæ. Ale¿ oni wtedy potrafili wypiæ kawy! Niektórzy te¿ jedli - jakiœ facet wr¹ba³ siedem kanapek z jajkiem, tak byli wszy- scy nabuzowani. Dobra, bêdê siê trzyma³ tematu. Wiem, co chcesz us³yszeæ. No wiêc wtedy by³o na Marsie ciemno jak w grobie, tylko reflektory l¹downika omiata³y teren - kamienisty i Spêkany. Komputer przekazywa³ obraz jako czerwony i myœlê, ¿e teren taki by³ tam naprawdê. Kontrola lotu nie pozwoli³a im jeszcze wychodziæ; kazali im spaæ, dopóki siê zupe³nie nie rozjaœni. Dziesiêæ godzin... WyobraŸ sobie: pierwsza noc spêdzona przez ludzi na Marsie, a oni maj¹ j¹ przespaæ! Jeszcze tylko Perry pilotuj¹cy przedzia³ dowodzenia doniós³ o poblasku na wschodnim horyzoncie. Nie by³o to œwiat³o wstaj¹cego ksiê¿yca - tamto ju¿ widzieliœmy i by³o zupe³nie inne. Ma³y zielonawy pó³ksiê¿yc, zasuwaj¹cy w górê jak cholera. Tak wiêc w nocy Perry mia³ sprawdziæ, co to takiego œwieci na wschodzie - mo¿e wulkan? Ale kiedy ju¿ siê znalaz³ nad tym miej- scem, poblask zanik³ prawie zupe³nie, a po jeszcze jednym okr¹¿eniu w ogóle ju¿ nic nie by³o widaæ. O tej porze na stanowisku w Oœrodku powinna znajdowaæ siê obsada zapasowa, lecz co chwila jeden z tych, którzy akurat powinni spaæ, wpada³ do sali, by popatrzeæ przez kilka minut na ekran. Ale by³o widaæ tylko s³aby zarys poszarpanej linii horyzontu, a nad ni¹ - gwiazdy. Brzask mia³ nast¹piæ o 5.50 naszego czasu (widzisz - pamiêtam nawet takie szczegó³y!); do tej pory w sali zebra³a siê ju¿ ca³a zmiana dzienna, pomieszana z nocn¹, a wszyscy darli siê o kawê i dro¿d¿ówki. Na ekranach niebo by³o jakby odrobinê jaœniejsze, tak ¿e horyzont odcina³ siê ostrzej i ciemniej - a¿ nagle s³aby blask pad³ na równinê u podnó¿a gór. I wtedy nast¹pi³ moment, którego nigdy nie zapomnê. By³o tak, jakby wszyscy w sali wstrzymali oddech, szepc¹c tylko czy szeleszcz¹c papierami obok ciemnych ekranów biurkowych. I nagle Eggy Stone rozdar³ siê na ca³e gard³o: - Tam coœ jest! Coœ wielkiego! O Jezu! W ten sposób niejako usankcjonowa³ to, co bystroocy obserwatorzy zobaczyli ju¿ wczeœniej, ale bali siê nazwaæ - i wszyscy zaczêli mówiæ jednoczeœnie. A przez ogólny jazgot przedziera³y siê g³osy astronautów, dochodz¹ce z czteroipó³minutowym opóŸnieniem, dono- sz¹ce o tym, jak to siedzi przed l¹downikiem ów Twór, nie oœwietlony, nieruchomy, pochodz¹cy nie wiadomo sk¹d, przyby³y nie wia- domo jakim sposobem (przype³z³? przylecia³? wynurzy³ siê spod powierzchni planety?). Wszyscy oczywiœcie myœleli, ¿e to Marsjanie. Wygl¹da³o to jak wielkie, olbrzymie, gdzieœ piêædziesiêciometrowe hantle le¿¹ce oko³o stu metrów od g³ównego okna l¹downika. Dwie wielkie sferoidy czy te¿ mo¿e szeœcio... coœ tam, po³¹czone jednym wielkim, grubym walcem œrodkowym - zupe³nie hantle. Tyle ¿e poœrodku walca znajdowa³a siê komora, grubsza od niego o jakieœ trzy metry w ka¿d¹ stronê. Mo¿na by³o bez trudu zobaczyæ, co jest w œrodku, bo ca³a przednia œciana zosta³a rozsuniêta niczym olbrzymie drzwi harmonijkowe. Wygl¹da³a na obit¹ we wnêtrzu jak¹œ wy- k³adzin¹. Komputer stwierdzi³, ¿e obicie jest koloru jasnoniebieskiego, a z pod³ogi stercz¹ dwa wystêpy koloru rdzawego, chyba wyœcie- ³ane siedzenia. A obie wielkie komory na koñcach "hantli" otoczone by³y oknami. W jednym z okien bli¿szego nam koñca, w oknie, do którego mo¿na by³o zajrzeæ, coœ siê porusza³o czy b³yska³o, coœ po³yskliwego i bladoniebieskiego. Dopiero po chwili rozpoznaliœmy, co to takiego, ze wzglêdu na jego wielkoœæ: mia³o ponad metr œrednicy, o kszta³cie prawie dok³adnie kulistym. By³o to oko. Wielkie, galaretowate, ¿ywe oko, niebieskie z bia³¹ obwódk¹. I patrzy³o na nas. Wygl¹da³o to tak, jakby stwór, do którego nale¿a³o oko, by³ tak olbrzymi, ¿e musia³ tkwiæ skulony w komorze, z okiem przyciœniêtym do szyby. Z jakiegoœ powodu, od pocz¹tku wszyscy wiedzieliœmy, ¿e ten stwór, ta istota czy cokolwiek to by³o, mia³o tylko jedno oko po³o¿one centralnie