Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Takie posłuszne teraz, kociątko... To mi kraje serce. Żeby już prędzej był koniec! Nasłuchuję. Najmniejszy szelest albo stuk - a serce łamie się we mnie i zamiera. Zdaje mi się, że zaraz stanie się coś niezwykłego: wejdzie przez okno jakaś istota z wielkimi czarnymi skrzydłami, przesunie się po pokoju cień albo ktoś raptem krzyknie - i urwie się życie. Nasłuchuję. Nie, dom nie śpi. Żyje w nim coś wielkiego, niewiadomego. Słyszę jego oddech, westchnienia, słyszę, jak niespokojnie tętni jego serce i bije puls. Wiem - to trwoga. Trzyma ona w swych objęciach nawet powietrze pokoju i człowiek tak chciałby wyrwać się spod jej uścisku, wyjść z domu i zrzucić ją z siebie!... 64 A ja chodzę. Równym, odmierzonym krokiem, przez cały pokój, z kąta w kąt. Z kąta w kąt. Nie czuję nóg, nie kieruję nimi, noszą mnie same, niby nakręcony mechanizm, i tylko moja głowa, jak pająk pajęczynę, snuje przędzę myśli. Do okien zagląda noc - bezkresne, głębokie, czarne przestwory. Gdzieś daleko odzywa się kołatka nocnego stróża. Ile to już wieków budzi ona ciszę nocną swoim drewnianym głosem, ile ludzi, ile pokoleń przeżyła... Zawsze wywołuje we mnie dziwny nastrój, poczucie więzi z odległą przeszłością, z życiem moich praszczurów. Jest coś prostego i miłego w tym głosie kołatki, który wśród ciszy i pustki obiecuje chronić sen człowieka... Czemu bym nie miał wziąć takiej nocy do tego epizodu rozpoczętej przeze mnie opowieści, gdzie Krystyna, porzuciwszy męża, przeniosła się nagle z dużego miasta do zapadłej dziury? Nie może zasnąć. Otwiera okno swego pokoju... Całe morze tonących w kwieciu drzew... łagodne, czarne fale toczą się dokoła... Śpi mieścina, jak skupisko czarnych skał... Ani jednego dźwięku, ani jednego światła pod chmurnym niebem. Tylko zapachy tamują oddech, i głuchym tętnem bije w oddali kołatka niby serce niewidzialnego olbrzyma... Jakie to nowe dla Krystyny, nie spotykane... Krystyna czuje... Wzdrygnąłem się. O Boże!... Co się ze mną dzieje? Czyżbym zapomniał, że mi umiera dziecko? Przyłożyłem ucho do drzwi. Świszczy? Świszczy... Jak jej trudno oddychać, jak ona się męczy, biedna ptaszyna... Aż mnie samemu dech zaparło w piersiach od tego świstu i zaczynam głęboko wciągać powietrze, oddychać za nią, jak gdyby miało jej to przynieść ulgę. Och!... Jednak mam dreszcze. Od pleców rozłażą się po całym ciele zimne mrówki i szczęki mi dygoczą... Nie spałem trzy noce... zżera mnie trwoga - tracę jedyne, ukochane dziecko... I tak się zaczynam roztkliwiać nad sobą, czuję się taki skrzywdzony, taki biedny, samotny... Kulę się cały, twarz moja żałośnie się wykrzywia, do oczu napływają gorzkie łzy... Co to? Ktoś trzasnął drzwiami i zatupotał bosymi nogami... Koniec? Znieruchomiałem w miejscu i serce przestało mi bić. Coś się przelewa, i dzwoni wiadro żelaznym pałączkiem. To Katarzyna wniosła coś do mieszkania. Widzę tę spracowaną i zaspaną kobiecinę; gorliwie krząta się po nocach, bo też kocha naszą Ołenkę. Poczciwa dusza!... I znowu cicho dokoła - gdyby nie ten świst zduszonego gardła, nie to syczenie czyhającej śmierci... Dokąd mam uciec od tego świstu, gdzie mam się podziać? Nie mam go już siły słuchać... A jednocześnie wiem dobrze, że nie wyjdę z pokoju, bo nie mogę go nie słuchać... Przykuwa mnie do siebie. Dopóki go słyszę, mam pewność, że moje dziecko jeszcze żyje. I chodzę, i męczę się, i każdy nerw w mym ciele boli mnie od tego świstu... Jest już późno. Lampa zaczyna kopcić i gasnąć. Słyszę trzaskanie knota, widzę, jak miga płomień - to się podnosi, to opada, jak pierś mojego dziecka. Z lękiem obserwuję tę walkę światła o życie i wydaje mi się, że w tej samej chwili, kiedy ono zgaśnie, odleci dusza mojej Ołenki. 65 r nie ;ci, do lorze :i-• "K)d :je ;y. . że rech d-1 I -.1 Strach, jaki zrobiłem się zabobonny! Zapalam świecę i raptem, wziąwszy się na odwagę, gaszę lampę. W pokoju zapada półmrok, zginęły plamy świetlne i różne cienie, wszystko nabrało szarej, smutnej barwy. Smutno się zrobiło w moim pokoju. Wlokę zmęczone nogi pomiędzy szarymi meblami, a za nią cichutko włóczy się mój zgarbiony cień. Mózg snuje myśli. O czym tak myślę? 0 czymś zupełnie innym, nieistotnym, a jednak zdaję sobie sprawę z tego, że nie zapomniałem o swoim nieszczęściu. Jakieś głosy mówią we mnie: „Czy nie chce pan śledzia?" - „Co? Jakiego śledzia?" Nie zastanawiam się nad tym. Ktoś obcy spytał - i tak zostało. „Hydrochinon... hydrochinon... hydrochinon..." Nie wiem, dlaczego upodobałem sobie to słowo i powtarzam je za każdym krokiem, 1 boję się przepuścić w nim choćby jedną sylabę. Przynosi ono moim rozgorączkowanym oczom jakąś dziwną ulgę; odpoczywają, słodko odpoczywają i przed nimi zaczyna się rozpościerać rozległa zielona łąka z taką świeżą trawą... Nie słyszę świstu; kołatka ucichła... Zegar w stołowym pokoju wybił drugą. Głośno, ostro. Te dwa dźwięki spadły na moją głowę jak grom z jasnego nieba, jak nóż gilotyny. Omal mnie nie zabiły