Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Szła dalej, kierując się ku skalnej półce, z której będzie miała lepszy widok na północny zachód. Usłyszała śpiew, podobny do grzmotu zbliżającej się burzy. Zgodny chór skrzeczących głosów powtarzał „Obould! Obould! Obould!”. Mimo iż z początku nie rozpoznała słowa, pojęła, że w okolicy znaj dują się orki... zbyt wiele orków. W innej sytuacji taka świadomość nie zmartwiłaby elfki. W innej sytuacji domyśliłaby się, że Tarathiel pewnie kryje się gdzieś niedaleko, może szacuje ich liczbę, a nawet doszukuje się jakichś słabości wśród nich, które mogliby wykorzystać. Lecz z jakiegoś powodu Innovindil miała uczucie, że coś jest nie tak, a Tarathiel nie siedzi bezpiecznie ukryty za głazami. Może ta natarczywość w zaśpiewie „Obould! Obould! Obould!” i podłoże, jednocześnie pełne nienasycenia i napięcia. Może wydłużające się nocne cienie. Niezależnie od powodów, Innovindil ruszyła dalej, biegnąć najszybciej jak mogła po kamienistym zboczu w stronę odległego zaśpiewu. Gdy wreszcie dotarła na półkę na północy, przechodząc po drugiej stronie urwistych skał, serce w niej zamarło. Miała przed sobą skalistą dolinę, na której płonęły pochodnie trzymane przez tuziny śpiewających orków, stojących w szerokim kręgu. Innovindil rozpoznała to imię, nim jeszcze pojęła, co się z nim wiąże. Jej oczy przeszukiwały szeregi, w stronę środka koła. Tarathiel robił uniki, zawsze o krok unikając ognistego miecza. Wśród cieni znajdowała się Jutrzenka, szamocząc się w krępującej ją sieci. Innovindil oparła się o głaz, sapiąc ciężko, zauroczona tańcem walczących i widokiem orków. Jej ukochany, przyjaciel, uchylił się i przetoczył, wykonał przepiękny obrót i uderzył, krzesząc mieczem iskry. A potem znów unik, gdy wielki miecz przeciął powietrze tuż nad nim. Innovindil rozejrzała się po orkach, usiłując znaleźć jakiś sposób, by się przedrzeć między nimi i stanąć obok Tarathiela. Cicho przeklęła siebie, że zostawiła Zmierzch w ich nowej jaskini. Zastanowiła się, czy może zdołałaby wrócić po latającego wierzchowca. Czy Tarathiel wytrzyma tak długo? Innovindil spojrzała na południe, po chwili znów zwróciła się na północ. Uświadomiła sobie, że nie ma innego wyjścia, więc ruszyła na południe, ku jaskini, oglądając się co chwila za siebie i modląc do elfich bogów, by chronili Tarathiela. Zatrzymała się nagle, oczarowana zaciekłością walki, tańca. Tarathiel minął Oboulda i uderzył mocno. Wielki miecz błysnął tuż przed cofającym się elfem. Innovindil mrugnęła... i uświadomiła sobie, że Tarathiel również... gdy płonący miecz nagle zgasł. Oczy Innovindil rozszerzyły się, a usta otworzyły w niemym krzyku. Ten ostatni błysk na chwilę oślepił Tarathiela, który sądził, że ostrze nadal jest w dole. Ale nie było. Znajdowało się już wysoko w górze. – Obould! Obould! Obould! – śpiewały orki na cześć swego potężnego i przebiegłego wodza. Zwalisty ork skoczył do przodu i opuścił je w ukośnym cięciu. Tarathiel również odskoczył, a kiedy nie uciekł, Innovindil przez chwilę była przekonana, że jakoś wyszedł poza zasięg. Wiedziała, że to niemożliwe, ale nadal stał przed królem orków. Czyżby cios chybił? Nie chybił. Nie mógł chybić. Znieruchomiała Innovindil patrzyła bez tchu na Tarathiela, który stał idealnie nieruchomo. Nawet z tak wielkiej odległości mogła powiedzieć, że jest zdumiony. Miecz nie chybił – potężnie cięcie przeszło przez obojczyk elfa od lewej, by wyjść pod żebrami po prawej stronie. Ciało po prostu rozpadło się: tors zsunął się na lewo, a nogi ugięły. – Obould! Obould! Obould! – krzyczały orki. Innovindil również krzyczała. Zbiegła po kamienistym zboczu, wyciągając swój smukły miecz. Przynajmniej próbowała – została pochwycona z boku, a nim uderzyła o ziemię lub krzyknęła z zaskoczenia, na jej ustach zacisnęła się szczupła, lecz silna dłoń. Szamotała się przez chwilę, dopóki nie rozpoznała szepczącego jej do ucha głosu. Drizzt Do’Urden trzymał ją przyciśniętą do ziemi i tłumaczył, że wszystko będzie dobrze... przynajmniej do momentu, aż jej mięśnie wystarczająco się rozluźniły. – Nie można już nic uczynić – powtarzał raz po raz drow. – Nie możemy już nic zrobić. Podciągnął Innovindil tak, by usiadła oparta o niego i razem popatrzyli w skalistą dolinę, gdzie orczy król z ponownie rozpalonym mieczem chodził wokół rozrąbanego ciała Tarathiela, podczas gdy na nieszczęsną Jutrzenkę zarzucano kolejne sieci, pętając pegaza. Tuziny orków i więcej niż kilku gigantów cieszyło się i tańczyło przy blasku pochodni. Siedzieli tak długo, bardzo długo, spoglądając na to wszystko z niedowierzaniem. Mimo iż Drizzt trzymał ją najmocniej, jak potrafił, ramiona Innovindil dygotały, kiedy łkała z rozpaczy i smutku. Nie widziała tego – cały czas spoglądała na straszną scenę w dole – lecz Drizzt również płakał. CZĘŚĆ CZWARTA GDY ZAPADA ZMROK Widziałem, jak spada miecz Oboulda. Patrzyłem z odsłoniętym sercem, po raz kolejny wystawiając przyjaciół na zagrożenie. Moje serce znów zostało ciężko zranione. Znów wszystko stało się wirem chaosu, punktowanym igiełkami bólu, godzącymi w moje najbardziej wrażliwe miejsca. Krótkie obrazy ginących przyjaciół, które palą i bolą. Wiem, że z gniewu mogę zbudować kamienny mur, by się od nich odgrodzić. Ukryć oczy i serce... choć nie jestem pewien, czy ulga jest warta takiej ceny. Oto mój dylemat. Śmierć Tarathiela dotyczy Tarathiela. Wiem, to oczywiste, lecz często muszę sobie przypominać o tej prawdzie