Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Wraz z jego wejściem sześć tonących w alkoholowej abnegacji postaci jakby otrzeźwiało momentalnie i rozpoczęło ciche między sobą szepty. Jeden z nich wysiadł przy rogu Ordynackiej, pięciu jecHalo dalej, zaś wzrok, jakim pięć par oczu obrzuciło potężne plecy siedzącego w środku wozu pana, nabrał specyficznej, czujnej wyrazistości. Na rogu Królewskiej Skurczykowi wyszły oczy na wierzch ze zdumienia: do autobusu wsiadł facet w berecie wraz z tym, który wysiadł przy Ordynackiej. Zapłacili beż słowa i usiedli tuż za panem z baczkami, nieświadomym tego, co się z tyłu za nim dzieje, i jakby pogrążonym w zadumie. Skurczyk powędrował do przodu, oparł się o maskę wewnętrznie umieszczonego silnika i rzekł cicho do Genka: — Będzie draka… Uważaj, te kozaki… — W krótkich słowach poinformował Genka o sytuacji. — Jak oni to zrobili? — zdenerwował się Skurczyk. — Zwyczajnie — rzekł spokojnie Geniek. — Złapali taksówkę. Przy placu Teatralnym wóz opustoszał. Na przodzie siedziało dwóch żołnierzy z dziewczynami, w środku — pan z bokobrodami, za nim — ten w berecie z jeszcze jednym, z tyłu wozu — zwarta grupa siedmiu milczących, skulonych facetów o postawionych kołnierzach, z rękami w kieszeniach. Skurczyk usiadł na swoim miejscu i zapalił nerwowo papierosa. „Jak będzie heca, to zamknę drzwi, nie ma rady” — pomyślał z determinacją. Geniek przesunął kieszonkowe lusterko, które położył pod kierownicą: widział w ten sposób wnętrze wozu za sobą. Żołnierze podszczypywali dziewczęta i rozmawiali z nimi cicho. Pan z bokobrodami marzycielsko drzemał. Autobus wjecHal na plac Grzybowki, minął go i zbliżał się do Ciepłej. — W makówkę! — krzyknął nagle facet w berecie. — Na ryło! Ładuj, Maniek!… W rękach jednego z siedmiu ludzi znalazł się nagle worek, który za drugi koniec uchwycił brudnawy blondyn. Błyskawicznym, zgodnym ruchem wpakowali worek na głowę pana z baczkami. Facet o wielkiej, czerwonej twarzy wskoczył na siedzenie i potężnym kopnięciem w omotaną workiem głowę zwalił go z siedzenia w wąskie przejście między ławkami. Wtedy rozległ się zgrzyt hamulców. Geniek Śmigło wyskoczył jak z procy, z wielkim francuskim kluczem w ręku i rzucił się do tyłu. Żołnierze poderwali się ze zbaraniałym wyrazem na twarzach, nie wiedząc, czy rzucić się w wir uderzeń i ciosów, czy trzymać wyrywające się dziewczyny, które krzyczały: — Nie! Ziutek! Nie, nie idź… Ziutek, uspokój się!… Mirek! Błagam cię! — Siedmiu ludzi kopało, i wbijało obcasami leżącą postać w żelazną podłogę autobusu, z worka rozlegało się potężne, bolesne sapanie, masyw ogromnego ciała tkwił nieruchomo, oplatany wiązaniami ławek, ciasnotą, kopniakami, kłębowiskiem razów i nagłym, nieoczekiwanym bólem. Geniek wzniósł klucz do ciosu i przewrócił się na leżące ciało. Poczuł silne kopnięcie w kark i w oczy, zamroczyło go na chwilę. Jak przez mgłę usłyszał krzyk: — Chodu!… I resztą sił schwycił kogoś za nogę. Rozległ się trzask rozłamywanych tylnych drzwi, wparty z całej siły w okno Skurczyk zdawał się szeptać zbielałymi wargami: — Proszę… Proszę… — ściskając oburącz torbę z pieniędzmi. — Skurczyk! Trzymaj drzwi! — krzyknął po sekundzie Geniek, przytomniejąc. Jednym skokiem dopadł swego miejsca, zapuścił motor i wyprysnął w słabo oświetloną ulicę Twardą. W wozie nie było już nikogo, dziewczyny w czasie bójki siłą wyciągnęły oszołomionych żołnierzy. — Skurczyk! — krzyczał Geniek drżącym z wysiłku głosem — zamknij drzwi i nie wypuszczaj tego łobuza! — Skurczyk nie ruszał się z miejsca, blady ze strachu. Na stopień wejściowy wozu wskoczył jakiś ciemny, wątły kształt. Skurczyk zamiast krzyknąć, jak to w zwyczaju: — Panie! Do środka! Proszę za bilet… — ukrył twarz w dłoniach. Geniek leciał przez Twardą po kocich łbach, w brzęku dygocących szyb. Po lewej stronie karku czuł narastający ból. Facet w berecie usiłował podnieść się i wyrżnął głową o żelazną podstawę siedzenia, co go znów zamroczyło. Gdy po sekundzie gramolił się z ciasnego labiryntu wiązań i armatury wyposażenia wozu, poczuł na swej szyi ciężar złomu skalnego. Leżący jeszcze ciągle na podłodze skopany olbrzym niezdarnie zdzierał jedną ręką worek z półprzytomnej głowy; drugą trzymał faceta w berecie za gardło. „Jak zaciśnie… to koniec!” — przemknęło przez ogarnięty paraliżującą paniką mózg faceta w berecie. Chciał krzyknąć, lecz głos uwiązł mu w krtani. Ogromna ręka zwierała powoli palce. Oczy faceta w berecie wyszły z orbit, zaczął charczeć, żelazna, zapluta, zabłocona podłoga pulsowała mu w oczach wraz z krwią, autobus pędził z ogłuszającym, brzęczącym dygotem