Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- A nie jestem? - zdziwiła się Martina. - Ten facet się pomylił. Ty jesteś Blanche Dubois. Kierowca renault opuścił szybę i przyklejony do jaguara, jadąc z tą samą prędkością, zaczął krzyczeć: - Seńorita Martina, seńorita Martina! Pani mnie nie zna? Ja też panią kocham. Zawsze się w pani kochałem. Pani mnie nie poznaje? Kocham panią, seńorita Martina! Niech mi pani da szansę, proszę. Zakochałem się w pani, kiedy pierwszy raz zajmowałem się pani ogrodem. Nie poznaje mnie pani? Seńorita Martina, kocham panią od pierwszego spotkania. Proszę, proszę! Jestem ogrodnikiem! Nie odwróciwszy głowy, Martina wcisnęła do końca pedał gazu i zostawiła z tyłu krzyki zakochanego. Kochankowie zjechali z głównej drogi w boczną, która prowadziła do doliny, a kiedy dotarli na sam szczyt, powitały ich cykanie świerszczy i fala zapachów przyniesiona przez sirocco. Położyli się w cieniu sosny i pozwolili, by cisza ich oddechów połączyła się z brzęczeniem owadów i gorącym wiatrem, który zginał łodygi polnych kwiatów. W radiu mówili, że to najgorętsze lato stulecia. Z powodu upału psom leciała krew z nosa, o czym zapewne wiedziały mrówki, które nie opuszczały mrowisk od początku sierpnia. Po trzech dniach szaleńczego biegu kochankowie poczuli się całkowicie wyczerpani; pokonani leżeli wśród polnych roślin, mając przed oczyma całą dolinę, opadającą ku morzu. Góry skrzyły się drobinkami minerałów. Gdy kochankowie spali w swoich objęciach pośród dzikich zapachów, krokodyl przechadzał się we wnętrzu „Pieśni Morza” i szurał swym mlecznym brzuchem tylko z pozoru niezgrabnie, bo już dopasował się długością do nowego schronienia, na wypadek gdyby dojść miało do walki. Martina i Ulisses spali, aż przestał wiać gorący sirocco, a słońce spadło w wąwóz Piekło, pozostawiając na niebie krwawe chmury. Potem weszli do Końskiej Groty i napełnili wodą z jeziorka parę butelek, żeby zabrać je na jacht. Zgłodnieli. Zjeżdżając, postanowili zatrzymać się w kawiarni w sanatorium dla trędowatych i zjeść po kanapce, ale zanim tam dotarli, usłyszeli dobiegające stamtąd dźwięki paso doble, rozchodzące się po całej dolinie. Był sobotni świąteczny wieczór, choć kochankowie o tym nie wiedzieli. Sanatoryjna kawiarnia przystrojona była dzwonkami, a pensjonariusze i ich rodziny tańczyli, radując się świętem Matki Boskiej Zielnej. Martina i Ulisses przyłączyli się do zabawy. Z adaptera wyskakiwały kolejne paso doble. Odświętnie ubrani trędowaci tańczyli El gato montes i kiedy Martina pojawiła się na parkiecie, jeden z nich, najbardziej zuchwały, porwał ją do tańca i nie puścił aż do ostatniego taktu. Ulisses tańcował z jakąś trędowatą i jej śmiech spowodował ogólną radość, a paso doble poderwało z krzeseł resztę chorych i wszyscy tańczyli z wszystkimi. Para kochanków wyglądała piękniej niż kiedykolwiek. Potem zjedli kalmary, frytki, migdały i faszerowane oliwki, a na koniec wszyscy wznieśli toast szampanem, wieczór się kończył, a muzyka uciekała górskimi przesmykami. Martina chciała kupić na pamiątkę butelkę szampana, ale nie pozwolono jej zapłacić. Uradowani wizytą trędowaci podarowali szampana parze zakochanych, aby wypiła za ich zdrowie. - Widziałam tu państwa wiele razy. Zawsze bardzo szczęśliwych - powiedziała jedna z kobiet. - Dziękuję pani. Wciąż pamiętam pani bukiet - odparła Martina. - Posadzę mirt w naszym ogrodzie, aby miłość przyniosła wam szczęście. Przypominają mi państwo moją młodość - dodała trędowata. - Bardzo pani dziękuję. - Proszę, to dla pani. Proszę wziąć ten bukiet. Zebrałam go dziś po południu. To najpiękniejsze polne kwiaty, jakie znalazłam, prymulki, stokrotki i dzikie irysy - powiedziała kobieta, wyciągając bukiet przewiązany czerwoną wstążką z glinianego wazonu zdobiącego kawiarniany telewizor. Zatraciwszy się w dyskotekach przy plaży, dyszących gorączką sobotniej nocy, kochankowie wrócili na jacht dopiero w niedzielę o świcie i gdy znaleźli się na pokładzie, odkryli, że luk na rufie jest otwarty. Weszli do kajuty. Martina pierwsza usłyszała oddech dochodzący spod koi. To było delikatne warknięcie, zakończone żałosnym gwizdem. Jednocześnie wyczuła w pomieszczeniu nową, nieprzyjemną woń i zobaczyła parę zniszczonych przedmiotów. Kajman natychmiast zasygnalizował swą obecność, uderzając ogonem, a odgłos ten przypominał trzask bicza, i kiedy w mroku kajuty Martina dostrzegła zielonkawy grzbiet ruszającej się bestii, wydała z siebie potworny wrzask. Gad czaił się pod koją, prezentując wspaniałe uzębienie, żywe oczy i uniesiony ogon. Wypili dość dużo, ale kajman był na tyle przerażający, że alkohol wyparował z nich w sekundzie. Ogarnięty paniką Ulisses nie miał żadnych mitologicznych skojarzeń, adekwatnych do tej sytuacji. O czymś takim nie czytał w książkach. Kazał Martinie opuścić kajutę bardzo powoli, tak by nie prowokować zwierzęcia; na pokładzie kobieta już bezpieczna, lecz wciąż przerażona, zaczęła histerycznie płakać. Ulisses chwycił bosak zakończony stalowym hakiem i choć przygoda podobna była do przygód herosów z mitologii, rzecz działa się w rzeczywistości: Martina widziała przez luk straszliwą walkę swego kochanka z krokodylem, który kręcił się i walił ogonem jak oszalały, kiedy stal raniła mu grzbiet. W kajucie spadały naczynia, drżały grodzie, w panującym chaosie następowały po sobie próby kąsania i celne trafienia bosakiem. Po półgodzinnej walce kajman leżał sinym brzuchem do góry, pocięty śmiertelnymi ranami