Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Owszem, "Hooda" zaliczano z przyczyn technicznych do krążowników liniowych, lecz był to wyłącznie termin, nic więcej - trzydziestocentymetrowe stalowe pancerze długości przeszło stu siedemdziesięciu metrów, osłaniające każdą burtę i ważące w sumie czternaście tysięcy ton, czyniły z niego jeden z najlepiej opancerzonych okrętów świata. Jeśli zaś idzie o milionową szansę trafienia - wybitni konstruktorzy morscy wskazywali od dwudziestu lat, iż komory amunicyjne "Hooda" nie są chronione przed pociskami nadlatującymi pod pewnym szczególnym kątem i że można je z łatwością zabezpieczyć dodając kilka sekcji płyt pancernych. "Hood" był wadliwie zaprojektowany i Admiralicja świetnie zdawała sobie z tego sprawę. Łatwo zgadnąć, że kiedy rozwiał się dym potwornego wybuchu i okazało się, iż "Hood" przestał istnieć, komandor Leach na pokładzie "Prince of Wales" nie miał czasu na myślenie o przyczynach tragedii. Dobrze wiedział, że jego okręt walczy w tej chwili o życie. Natychmiast po zatopieniu "Hooda" zarówno "Bismarck", jak i "Prinz Eugen" przeniosły ogień na osamotniony pancernik brytyjski i straszliwa skuteczność ich salw dawała już o sobie znać. Komandor Leach dokonał oceny sytuacji, rozważył szanse i bez wahania podjął decyzję. Położywszy zasłonę dymną, oderwał się od przeciwnika. "Tchórzliwy pancernik". Takie miano przylgnęło do "Prince of Wales", który stał się symbolem haniebnej ucieczki z pola walki - jest tajemnicą poliszynela, iż cała Royal Navy odnosiła się z chłodną pogardą do marynarzy i oficerów "Prince of Wales" przez resztę jego krótkiego żywota. Ostracyzmowi temu położyło kres dopiero zatonięcie okrętu i śmierć dzielnego komandora Leacha zaledwie siedem miesięcy później podczas wściekłego ataku samolotów japońskich u wybrzeży Półwyspu Malajskiego. Ostracyzm ów był nie tylko niesprawiedliwy, lecz groteskowy i śmieszny. I tu także główny ciężar winy spoczywa na Admiralicji. Trzeba jej jednak przyznać, że nie działała w złej wierze. Źródłem nieporozumienia był oficjalny komunikat na temat bitwy, tak jak zwykle podkreślający szkody zadane nieprzyjacielowi, a minimalizujący straty własne. Przyczyną tragicznie błędnej oceny działania "Prince of Wales" stały się w istocie dwa zdania komunikatu: "Na "Bismarcku" dostrzeżono ogień" oraz ""Prince of Wales" nie poniósł większych szkód". Dlaczego, u licha - pytano - okręt, który nie poniósł większych szkód, nie zatopił płonącego nieprzyjaciela? Co może usprawiedliwić ucieczkę? Istnieje wystarczająco dużo usprawiedliwień. Ogień na "Bismarcku", dowód bujnej wyobraźni urzędników Admiralicji, składał się w rzeczywistości z obłoku sadzy wyrzuconego w pewnej chwili przez komin. Jeśli zaś idzie o lekkie uszkodzenia - "Prince of Wales" trafiony został co najmniej trzema dwustutrzymilimetrowymi pociskami "Prinz Eugena" i czterema wielkimi trzystuosiemdziesięciojednomilimetrowymi pociskami "Bismarcka", z których jeden zniszczył pomost bojowy, zabijając wszystkich stojących na nim ludzi z wyjątkiem Leacha i podoficera sygnalisty. Na domiar złego jedno z głównych dział "Prince of Wales" umilkło, wyeliminowane z akcji; pozostałe strzelały nierówno wskutek ciągłych usterek, a awaria mechaniczna jednej z wież wyłączyła z walki kolejne cztery główne działa, czyli połowę ciężkiej artylerii komandora Leacha. "Prince of Wales" został w istocie unieszkodliwiony: dalsze narażanie się na morderczo celne salwy potężnego pancernika niemieckiego byłoby samobójczą głupotą. "Bismarck" nie próbował ścigać ani atakować "Prince of Wales". Zatopiwszy "Hooda" i zmusiwszy ciężko uszkodzonego "Prince of Wales" do haniebnej ucieczki, osiągnął tryumf, o jakim nikomu nawet się nie śniło. Wspaniałe zwycięstwo, mogące podbudować prestiż Kriegsmarine, i potężny oręż propagandowy w rękach Goebbelsa - po co ryzykować zaprzepaszczenie sukcesu, narażając się na pechową salwę, która mogłaby uszkodzić działa "Bismarcka", zniszczyć sterownię lub stanowisko dowodzenia artyleryjskiego, a nawet zatopić okręt? Ponadto głównym celem rajdu pancernika na Atlantyk nie była walka z brytyjską flotą wojenną - admirał Liitjens chciał tego za wszelką cenę uniknąć - tylko niszczenie konwojów. Na pokładzie "Bismarcka" zapanował nastrój tryumfu, nie mniejszy niż w urzędzie kanclerskim w Berlinie, gdzie wiadomość o wspaniałym zwycięstwie dotarła natychmiast po oderwaniu się pancernika od nieprzyjaciela. Już po godzinie przekazano ją wszystkim gazetom i stacjom radiowym w Niemczech. Po południu tego dnia każdy mieszkaniec Rzeszy - a wieczorem każdy Europejczyk - dowiedział się o druzgocącej klęsce Royal Navy. Uradowany Hitler przesłał oficerom i marynarzom "Bismarcka" gratulacje i wyrazy podziwu w imieniu swoim oraz narodu niemieckiego, obsypując załogę odznaczeniami i nadając oficerowi artylerii pancernika Krzyż Rycerski ze Złotymi Liśćmi Dębowymi, jedno z najwyższych odznaczeń Rzeszy. Tylko jeden człowiek trzymał się na uboczu, nie uczestnicząc w powszechnej euforii - choć można by sądzić, że to właśnie on ma najwięcej powodów do radości