Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Wszelki to splendor - wykrztusił ów Joachimek czerwieniejąc jak burak. - Aleć ja waćpannom znajo... - Panny, tfu, na psa urok, gładkością samą. Dianę przewyższają - szepnął szlachciura. - Owo, raczej rzec, przed ich oblicznością sąd Parysa przypominam. - Sąsiad je jeno konfundujesz, w domu chowane, do światowej grzeczności nie nawykły. W tej chwili z mojej ręki wypadła książka do nabożeństwa owinięta różańcem. - Ach! — pisnęłam cienko. - Cale zbrukane. - Rzecz jasna, ów Joachimelj rzucił się niby ryś i stoi teraz wycierając safianowe okładki rękawem swojego okrycia. - Jakże teraz, wasz-ność panno, trzymać ją będziesz? - Bardzo ci dziękuję - powiedziałam, uśmiechając się do niego. - Jakoś wytrę. * Konwikt - szkoła, zwykle przyklasztorna, z internatem. Gdyby wzrok mógł zabijać, w tym samym momencie leżałabym już bez życia w błocie, z oczu mojej tutejszej matki strzeliły błyskawice, twarz panny Franciszki wyrażała bezmiar zgorszenia, a Klara, wzniósłszy źrenice ku górze, zdawała się czekać na grom, którym niebiosa ukarzą mój bezwstyd i brak dobrych manier. - Mam zaszczyt pożegnać waćpana. Jejmościanki, do kolaski! Jedziemy! Jeszcze nie ruszyliśmy, a już dowiedziałam się, że jestem zakałą rodziny, wyrodkiem, ptakiem, który kala własne gniazdo, zalotnicą wyzbytą czci, niew-stydnicą, krzyżem pańskim, którego dźwiganie jest ponad siły. - Kiedy słuchy do pana Stanisława dojdą, nic ze zrękowin nie będzie, jeno wstyd a pośmiewisko między ludźmi, ladaco rozpustne. - „Ladaco rozpustne" to miałam być ja! - Onże Joachimek golec, klejnot pośledni, a ta omal go już za szyję nie obłapia na ludzkich oczach. Ty niecnoto, ty wyrodku! To kazanie trwało bardzo długo, chlipnęłam raz czy drugi dla porządku, ale niewiele mi to pomogło. Tym razem kaźń odbyła się niesłychanie uroczyście. Na kobierczyku klęczałam ja z obnażonymi plecami, a przede mną stanęła tutejsza matka z rózgą w ręku. Panna Franciszka, Klara i Dorota, kucharka, hoża Kasia od pokojów, dziewki z czeladnej modliły się głośno, mam wrażenie, że za moją grzeszną duszę. - Nie z rankoru, nie z przewidzenia, jeno dla dobra jejmościanki tak czynimy - odezwała się niegłośno moja tutejsza matka. Tak, krzyczałam i płakałam, wcale się nie wypieram, chociaż postanowiłam sobie z zaciśniętymi zębami znieść bicie, one zagłuszały mój krzyk modlitwą. Aż wreszcie ta straszna kobieta zmęczyła się. - Wystarczy. Podniosłam się z trudem, w obolałej głowie myśli rozpierzchły się we wszystkie strony, oblizawszy spieczone wargi powiedziałam cicho i z nienawiścią: - Jeszcze pożałujecie. Ich oczy wyokrągliły się jak oczy sów oślepionych światłem. Dorota zasz-lochała i ten szloch sprowadził mnie z powrotem do tego obcego świata. Zgarbiłam się. - Pokornie upraszam wybaczenia, żem zgrzeszyła niewstydem i pustotą. -Tutejsza matka wyciągnęła do mnie rękę, wiedziałam, że muszę tę dłoń pocałować, i pocałowałam. - Z serca odpuszczenia proszę i ślubuję, że póki życia statecznie będę sobie poczynać. Z tymi słowami obeszłam wszystkich, którzy się liczyli, Klarę, Dorotę, pannę Franciszkę; przyjmowały przeprosiny z nieodgadnionymi minami. A potem stało się coś bardzo dziwnego, czego się wcale nie spodziewałam. Nagle moja tutejsza matka przyciągnęła mnie do siebie i pocałowała w czoło. Nie powiedziała przy tym nic, a ja poczułam, jak wściekłość ustępuje miejsca jakiemuś innemu uczuciu. Litości? Sympatii? Zaskoczeniu? To dziwne, ale ona chciała dobrze, była przekonana, że tak właśnie należy postępować z krnąbrną córką. Jej także było przykro podczas tej chłosty, to się 37 /yczuwało, a ten pocałunek miał być zadośćuczynieniem, milczącym „przep-aszam", prośbą o wybaczenie. Dobrze, że tutejsza matka nie potrafiła zajrzeć w moje myśli, wtedy byłaby aprawde przerażona. Na pewno nic by nie zrozumiała, to, co kłębiło się w mo-jj czaszce, wymagało (z jej punktu widzenia) chyba trzykrotnego puszczenia rwi i podwójnej chłosty. Znalazłam się tutaj nie z własnej woli, fakt. Nie pasuję do tych czasów tych ludzi, także fakt. Jestem od nich chyba o wiele mądrzejsza, wiem więcej iż tutejsza matka, panna Franciszka, Klara i Dorota razem wzięte. One... one awet nie wiedzą o istnieniu elektrycznej żarówki. Zresztą co tam żarówka! ligdy nie widziały samochodu, tramwaju, lokomotyw, że już nie wspomnę samolocie. No, a gdyby miały mieszkać w normalnym bloku, takim jak nasz? Jbo gdyby miały wyjść na ulicę? Albo kupować w „Samie"? Zobaczylibyśmy, to radziłby sobie lepiej: ja - tutaj, czy one tam? Albo posadzić nadętą Klarę tiociażby w szóstej klasie, ona ledwo sylabizuje z tych pożółkłych ksiąg! Nie a wiele przydałyby jej się miny i gderania, nie potrafiłaby rozważać najprost-zego piętrowego ułamka, sklecić do kupy kilku rosyjskich liter, podkreślić ' zdaniu pojedynczym podmiotu i orzeczenia. A ona się łudzi, że zjadła 'szystkie rozumy, nawet nie zdaje sobie sprawy, że nic nie wie. Tego dnia wieczorem moja tutejsza matka weszła ze świecą do naszej sy-ialni (sypialnia nazywa się alkierz!), świeca kopciła ciemnym dymkiem, cie-ie tańczyły po belkowaniu. - Małgosia, w kątku uklękłszy, dwa różańce odmówi - zadysponowała. - A ja i jejmościankę dam baczenie, boć z niej jeno oko spuścić — strach, co się poczyna. I klepałam zdrowaśki pod jej dozorem, a Klara i Dorota, przykry wszy się po >zy pierzynami „zażywały wywczasu". Wzdychały przez sen i drapały się pra-ie bez ustanku. Po pościeli skakały całe roje bystronogich pcheł, w szparach łoża gnieździły ę tabuny pluskiew, a szuraniem przemykały po podłodze czarne karaluchy. utejsi uważali to za zupełnie normalny stan rzeczy, chociaż nie mogę powie-deć, żeby nie usiłowali z tym walczyć. Raz na tydzień pod kierownictwem inny Franciszki zwlekało się z łóżek pościel, zawijało w ciasny kłąb, ściągało emieniami i hoża Kasia tłukła te tłomoki kijem, potem posypywało się sien-ki ostro pachnącymi ziołami. Te zabiegi niewiele pomagały; pchły, pluskwy caraluchy spacerowały w dalszym ciągu, a czy było ich trochę mniej, czy tro-ic więcej, to nie miało właściwie żadnego znaczenia. Coś podobnego było także z wszami