Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Weź to - wsunął szeleszczący dziesięciopesosowy banknot w rękę kobiety. - Karm go dobrze, pielęgnuj go starannie, ufaj dobroci bożej i nie bój się. - Będę ufała V~er~ealowi - łkała kobiecina. - I modlić się będę za pana. Odebrała dziecko i cofnęła się kołysząc go w ramionach. Dziecko, które dotąd milczało bezgranicznie przerażone, wracało powoli do siebie i zaczęło znów kwilić. - Ludzie, słyszycie? - krzyknęła w najwyższym podnieceniu matka. - Ono płacze, bo chce wrócić do V~er~eala. Czy widzieliście kiedyś takiego człowieka? Dziecko krzyczy, bo chce być noszone przez swego pana. Mężczyźni, istoty o zimnych sercach, mogli myśleć, co im się żywnie podobało, ale kobiety z San Triste widziały w tym prawdziwy, niezaprzeczalny cud. Mężczyznom się zdawało, że ujrzeli twarz V~er~eala powracającego do nich, kobiety gotowe były przysiąc, że widziały żywe, gorące jego serce. Mężczyźni gotowi byli jechać za nim, a kobiety gotowe były iść za nim wraz z mężami, synami i ojcami. Tymczasem nadjechało trzydziestu konnych. Była to bardzo mała garstka i Jones patrząc na nich poczuł, że chwieje się jego odwaga. Dzielnica, w której po raz pierwszy ujawnił swoją obecność, nie należała ani do zamożnych, ani do gęsto zaludnionych. Poza Caberą, najbogatszym człowiekiem w tej dzielnicy, wszyscy ci ludzie to byli zubożali rolnicy, nędzarze. Nawet koń Cabery był tylko małym mustangiem o brzydkiej głowie, a reszta wierzchowców świeciła wychudzonymi żebrami. Czego lepszego można się było spodziewać? Meksykanie nigdy nie cackają się zbytnio ze swoim inwentarzem, a ci obywatele San Triste zaledwie mogli sami utrzymać się przy życiu, więc trudno było od nich wymagać, żeby cenną gotówkę wydawali na dobre odżywianie koni. Poza tym koń nie był niezbędny w ich pracy, niezbędnym pomocnikiem był wół, ciągnący staroświeckie, drewniane pługi. Ale ludzie siedzący na tych kościstych chabetach byli odważni i silni. Nikt na świecie nie mógł ich przewyższyć w dzielności i oddaniu sprawie. Niestety, posiadali mało broni: naboje to droga rzecz. Ci ludzie zdobywali w krwawym trudzie środki do życia, nie mieli więc czasu na wędrówki i polowania. Jako uzbrojenie służyły im noże, a przede wszystkim ostre, ciężkie siekiery, którymi posługiwali się w pracy przy trzcinie cukrowej i którymi - o ile sprawa będzie tego wymagała - gotowi dziś byli krajać ludzkie kości i mięso. Cóż mogły ręce w ten sposób uzbrojone zdziałać w walce z maszynowymi karabinami? Jan Jones spojrzał na wzgórze, na ciężki, przysadzisty ogromny dom wyłaniający się z masy drzew. Atakować taką fortecę z tą garstką ludzi było szaleństwem przechodzącym nawet jego wybujałą wyobraźnię. Muszą postępować inaczej. Wszystko zaczęło się jak cud i rozwijać się mogło tylko dzięki cudom. Ta myśl spodobała mu się ogromnie i pomogła mu wygładzić bardzo skrzywioną twarz. Tymczasem Cabero ustawił mężczyzn w niezdarny szereg. Kobiety szły po bokach pochodu, a Jones jechał na czele; gdy dał rozkaz wymarszu, odpowiedział mu tłum potężnym okrzykiem. XI~ Niedowiarek Tego Jones sobie najmniej życzył. Okrzyk ów oznajmiał nieprzyjacielowi, skąd się zbliżało niebezpieczeństwo, ale było niemożliwe uciszyć tę małą armię. Od chwili gdy rozpoczęto marsz, powietrze drżało od bezustannego wrzasku. Wśród tego gwaru Cabero krzyczał do ucha V~er~eala: - Ruszamy panie, ale dokąd mamy iść? Jedna jedyna myśl przyszła w tej chwili Jonesowi do głowy. - Do pałacu V~er~ealów! Adiutant powtórzył te słowa i tłum przyjął je entuzjastycznie. - Do pałacu V~er~ealów! Posuwali się pomału, Jones jechał wolniutko na swym karym wierzchowcu; wiedział dobrze, że o ile ta fala ma zalać wielki budynek na wzgórzu, musi - zanim dojdzie - powiększyć się wielokrotnie. I rzeczywiście rosła ze zdumiewającą szybkością. Mężczyźni tworzyli zwartą grupę, kobiety, wrzeszcząc i wiwatując, agitowały i przyprowadzały rekrutów. Biegły przed małym oddziałkiem, wszędzie ich było pełno. Wpadały do domów, wywlekały stamtąd zdumionych mieszkańców; ciągnęły za sobą mężczyzn, którzy wybiegli na ulicę, chcąc się przekonać, co znaczy ten krzyk. Ich entuzjazm był niesłychanie zaraźliwy. W jednej chwili kilka wybełkotanych, nieprzytomnych słów i okrzyków: V~er~eal! przekonało też najsolidniejszych obywateli San Triste. Nastał czas cudów. Chwytano za broń, ci co mieli konie, siodłali je. W drodze zdobywano informacje fruwające z ust do ust. Przede wszystkim dowiadywano się, że przyjechał V~er~eal we własnej osobie, piękny, młody, wesoły, odważny, że chce wejść w posiadanie swej ojcowizny i wyrzucić znienawidzonego potwora, zamieszkującego dom na wzgórzu. W przeciągu dziesięciu minut garstka trzydziestu ludzi wzrosła dziesięciokrotnie i ciągle nowe zastępy zalewały ulice. Tłum rósł i rósł, a Jan Jones jechał wolniusieńko krętymi drogami przez środek miasta, dając w ten sposób możność każdemu, kto pragnął, przyłączenia się do jego oddziału. Ci, co szli za nim, nie byli to już zwykli ludzie, były to istoty z bajki, ogarnięte płomieniem szaleństwa i entuzjazmu. Ktoś jechał koło niego, drżąc z podniecenia. - Panie, panie! - krzyczał podnosząc ręce - naucz mnie, jak mam umrzeć za ciebie. Pokaż, w jaki sposób... - Idź na wzgórze - odparł tonem wytrawnego dowódcy Jones - i dowiedz się, co tam robi Cabrillo. Człowiek, do którego wypowiedział te słowa, zawrócił konia na miejscu, uderzył go szpicrutą, ukłuł ostrogami i znikł w mgnieniu oka. Inni nie czekając rozkazów, podążyli za nim. Taki to duch ogarnął ludność San Triste. Tych, którzy mieli jakiekolwiek wątpliwości, chwytano i ciągnięto na czoło pochodu. - Patrzcie - mówiono im - sprawdźcie własnymi oczami. I rzeczywiście jedno spojrzenie wystarczało. W takich okolicznościach najczarniejszy kolor wydaje się niepokalaną bielą