Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Sam przesiadywał w gruzach szczecińskiej Starówki całymi dniami. Śnieg zgarniał z cegieł, ze skrzepów metalu i tynku, zżerał garściami. Kazał nam jeść „piszczele”; tak nazywaliśmy sople lodu, które piszczały pod zębami w starciu ze szkliwem, zrywało się je nad wejściem do tunelu zamkowego; przy- 43 wodziły na myśl sarkofagi i wykopaliska, cierpła od nich szczęka. W gruzy szło się po lekcjach. – A sprzeda mi pani kwiatka? – śmieje się Szkuderlak. – Jak mogę? – dziwi się kobieta. – Toż na grób syna. Namawiałam, zaklinałam, nie. Pojechał na Zachód. Traktorem go stratowali. W gruzy szło się po lekcjach. Każdorazowy podział na dwie walczące armie był renesansem przyjaźni zburzonych dnia poprzedniego i jednocześnie organizacją nowych nienawiści, aktualnych na dziś. Biliśmy się „na cegły”. Z odległości jedenastu kroków w głowę nie celowano. – Dańska tańczy w operetce – zwraca się naraz do mnie Szkuderlak. On pamięta wszystkich kolegów ze szkoły podstawowej. Ja za tymi nazwiskami nie widzę już żadnych twarzy. – Kłaniałem się jej, ale udała, że nie widzi. Pamiętasz Krystynę Dańską? – ogląda mnie zygzakami; już wie: nie pamiętam Krystyny Dańskiej. Nasze spojrzenia ulatują w górę, tam, w powietrzu, omijają się spłoszone sobą, spadają na dół, na kant walizki, na papierosa, na kciuk. Raz nawet kciuk powąchałem w chwili nazbyt uciążliwego milczenia. Co on może wiedzieć o Mawce, myślę. Wtedy, w gruzach, wszystko było inaczej. Z brzękiem szyby, z hałasem migających trójkątów przestrzeni wytłoczonej w metalu i w oczach przebiega głośny alfabet mijanego mostu. Jak inaczej? W drzwiach licealistka z nylonową siatką zaplątała się w guzikach marynarza. Kobieta ułamuje żółty drut, łopoce dłońmi, jakby to były skrzydła motyla. Kostek coś mówi, znów do kobiety, że buty ma z przeceny, a nie ma szalika, jest listopad, a co zimą, ale jest jak jest i nie warto się niczym przejmować. O czym to ja myślałem? Kostek w gruzach. Widać Wały Chrobrego. O czym to ja?... Zagrożenie. Myślałem o Zagrożeniu. W cybernetyce to się nazywa „biały szum”. Gdy tak jak teraz, w tym samym kanale biegnie kilka, kilkanaście różnych informacji jednocześnie, powstaje „biały szum” (tu oczywiście wizja fal pod dziobem motorówki). „Świat wtłacza się w nas, cokolwiek chcemy wydobyć”. Trzeba uporządkować sprawę Kostka, bo nie jest w końcu obojętne, gdzie, w jakich miejscach są rozsiane cząstki sobowtóra Mawki. Znam go z czasu, w którym raz gotów byłem bronić go do upadłego, a kiedy indziej mało brakowało, a byłbym mu rozwalił głowę. Szkuderlak wtedy płakał. Łobuz, ale płakał. Skarżył się na ból oczu, dostał ode mnie w twarz tynkiem. A przecież pogodziliśmy się, wytrąbiliśmy butelkę wina w gruzach. (Na marginesie tych wspominków myśl: jak dziś wygląda miejsce tamtej bójki? Parę lat temu uprzątnięto stamtąd gruzy. Na miejscu bójki stoi dom z fioletowymi balkonami. Ale na miejscu, w którym nastąpiło pogodzenie – jest pusto. Dziwne. On tam siedział, ja wycierałem mu chusteczką twarz, a teraz jest tam idealnie pusto. Nieporuszone wiatrem niebo.) Na dobrą sprawę nie wiem, czy lubiłem go. Powtarzam: przyjaźń była mocna, ale krótkotrwała. Można ją było wylosować. Nie odgrywała żadnej roli osobowość. W gruzach, na piętrach rumowisk, wokół Baszty Kobiet, istniała tylko walka – w najczystszej postaci. Znaczyłem nic i wszystko. Ważne, jak potrafiłem walczyć. Raz mogłem znaczyć tyle, co garść tynku, co lawina śmiecia, zsypywanego za poręcz na wczorajszego przyjaciela. Raz byłem gzymsem, kiedy indziej ścianą. Jeżeli oberwałem w nadgarstek kamieniem, to ów nadgarstek bolał całą „armię”. – Ach, no jakże: Mawka! Znam. Typ nie z tej ziemi. Skąd on w ogóle jest? Skąd się wziął? – z wrogością pyta Kostek, potem stwierdza pogodnie: – Myśmy spalili razem budę. Uspokoił mnie, najłatwiej pójdzie chyba właśnie z Kostkiem. Przerwał naukę, gdy był w ósmej klasie i raz na zawsze utrwalił w pamięci to wszystko, co wydarzyło się za jego czasów szkolnych. Na pewno nie pozmieniał faktów ani wrażeń. – Wylali mnie – mówi. – Wiesz, po pożarze. Mawkę przenieśli wtedy do twojej szkoły, a mnie wylali. – Za spalenie szkoły? – Czekaj. Gdyby wylewali za spalenie, to każdego. I Mawkę. Mawka nigdy mi o tym pożarze dokładnie nie opowiadał. – Bo ja zadarłem z dyrem o coś jeszcze – mówi Kostek. – I mnie wylali. Tak? A jak to 44 było, człowieku, normalnie. Zresztą, nie zaraz szkołę. Tylko pracownię botaniczną. No i ustęp. To była inkwizycja. Mawka naznosił do ustępu pism, zwalił na kupę i podpalił. Nas siedziało w kabinie czterech. Ja, Lewakowski, brat Dańskiej i Fiedźka. Kurzyliśmy faje, człowieku, normalnie. Pamiętasz Fiedźkę? Każda klasa miała swoją kabinę do kurzenia faj. Po lekcjach co innego. Szliśmy kurzyć do kabiny maturzystów. Tak? Siedzimy i nic. Nagle ktoś śpiewa. Co jest? Patrzymy: Mawka. Pali pisma na posadzce