Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Podchodzą i plują mu w jadło. Gość boi się oberwać, więc nie skacze, a oplutego żarcia nie ruszy, więc zostawia i można spokojnie jeść. Stać ich zresztą i na kupno, mają dość szmalu. Mają tam u siebie wszystko, sienniki, naczynia, nawet kobitki mają. No i mają swojego dziadygę, który nimi kręci. Nazywają go "Chart". - Fantastyczne! - krzyknął Jacuś, który był akurat u Karśnickiego. - Jak chodziłem do budy, to mi ktoś pożyczył książkę jakiegoś Francuza o podziemnym Paryżu, to była klawa rzecz... - Sue pisał takie powieści. W. dziewiętnastym wieku był i podziemny Paryż, i podziemny Londyn, a dzisiaj są takie kretowiska włóczęgów w kanałach Rio de Janeiro i kilku miast amerykańskich, podobno największe w Nowym Jorku - rzekł Karśnicki. - Ale u nas? To bomba! Jak się umówić z panem "Chartem"? Chcę mieć randewu u niego, chcę to wszystko zobaczyć... - Spotkanie na szczycie! - parsknął Jacuś. - Ale dowcip! - obruszył się Stasio, filując złymi patrzałkami na "Dżeka". - Ty to masz główkę, Klon! - Każdy ma swój warsztat! - odwinął Jacuś. Śmiech człowieka brał, dwa koguciki w jednym kurniku, chorobliwa zazdrość. - Nie na szczycie, tylko na dole, chcę tam wejść! - przypomniał Karśnicki. - To najlepiej w godzinach przedpołudniowych, dziesiąta, jedenasta - zaproponował "Ogień"'. - Rano wszyscy wychodzą do swoich rewirów kraść i zbierać, w norze zostaje on ze swoją gwardią. - Ilu? - Kilkunastu, drobiazg. Moi chłopcy ich załatwią... - Twoi chłopcy mogą się załatwić w krzakach! - warknął "Dżek". - Ja tam pójdę z moimi, obstawą szefa jest "batalion"! - To ty już jesteś szefem? - spytał Stasiu, wyszczerzając pysk jak pies, którego podrażniono. - A ja myślałem, że jeszcze pan Karśnicki! - Dość! - przyhamował ich "Książę". - Jutro. Pójdziecie obaj. Prowadził ten złapany na śmietniku. W wykopie, z którego były wejścia do podziemnych korytarzy, stał "bramkarz". - Serwus! - rzekł na głupiego Staś. - Chromolę twój serwus! - padło w odpowiedzi. - Czego tu szukasz? - "Charta" szukam. - No to nie znalazłeś, dymaj stąd! Podszedł Jacuś. - Chojrak - zauważył, filując na tamtego. - Eeee! - wzruszył ramionami "Ogień". - Świr, chce mi zrobić wodę z mózgu. - To się nie napracuje - mruknął cichutko "Dżek" i dodał głośno: - Tak myślisz? A ja ci mówię, facet jest niezła kosa. Asior, że ze świecą szukać na śmietniku. - Doprawdy? - Bezwarunkowo. Spójrz na te gierojskie lima. Takie są tylko i zadziorów. Jeszcze nie pękasz? - Trochę, tylko nie wiem, gdzie dyla dać, może na wprost? - A jak on ci giez podstawi? - Kto? - Ten zajob. - Ten wypierdek mamuta? Bujasz, spójrz na niego... Facet się naprężył i zapodał ku "Ogniowi": - Nie skacz, żłobie, tylko spierdalaj! - A jak nie? - zapytał Stasiu. - To dostaniesz w ryło! - Widzisz? - powiedział Klon. - Widziałeś kiedyś takiego zaka-piora? - Widziałem gorsze rzęchy. Gość nagle wyciągnął gwizdek i gwizdnął. Zza wejścia przybiegło kilkunastu podobnych miglanców. Właśnie tak miało być, czekaliśmy na to, żeby nie łomotać się w podziemiach (gdzie mogło być od cholery niespodzianek), tylko na terenie otwartym. Takie kino to ja do dziś lubię - bach, bach, bach, kwik i krzyk, gwardziści szczura u naszych fleków, tylko grabule otrzepać i splunąć. Z naszej strony ucierpiał wyłącznie "Dżek", a dokładniej magnetofon, który "Dżek" schował pod kurtką, żeby nagrywać: w kotłowisku zrobił się z tego szmelc (lecz taśma ocalała). Dzięki Bogu "Walentino" miał drugi. Kilku chłopaków "Ognia" zostało przy poturbowanych szczurkach, a my hop do tych piwnic. Na przodzie Stasio, "Dżek" i Konrad "Szpinak" z latarkami i w kamizelkach pancernych, bo jakby ktoś tam miaf spluwę... Szliśmy obok rur gigantów, średnica ponad metr. Najpierw zapach wilgotnego ciepła i jakiegoś kwasu, potem smród sienników, szmat i niedojedzonych resztek pod ścianami, dalej i dalej, cholernie długo. Wtem z boku pojawiło się wejście, jak brama, i kiedy chłopcy z latarkami chcieli się tam rozglądnąć, dostali w twarz cholerną wodę - ktoś uruchomił hydrant. Strumień był tak silny, że zmiótł chłopaków jakby w nich kartaczem wystrzelono. Mnie woda nie dotknęła, lecz poczułem na szyi coś chłodnego, z metalu, a jak nama-całem, to były żyletki - gdybym się szarpnął, byłoby po mnie. Stałem, bojąc się ruszyć, cud, że się nie skaciałem od cykorii. Nagle trzask, pełna jasność, rozbłysła żarówka u stropu