Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Zaborska pobladła. — Gdzie? jak? — No, wiem, wczoraj w nocy tu był. Stał u Chai w rynku, przychodził cichaczem do brata, potem Marcyan go odprowadzał, a dziś zrana zniknął. Zaborska słuchała, poruszona i zakłopotana. — Zniknął, tak, wyniósł się, ale ja wiem, że tu jest i gdzieś się przychował, — kończył Wolski. To już i najgłupszy zrozumie, że jego tu nie innego nie przypędziło, tylko miłość dla panny Faustyny. A co? a jak książe się dowie o nim! — Ale cóż mnie do niego? — wybuchnęła gorąco Zaborska. — Jego tu noga nie postanie! on jej na oczy widzieć nie będzie! To, z pozwoleniem, łajdak, odartus, hołysz, ja go nigdy do siebie nie wpuszczałam... Może mu Faustynka była w głowie, kto go wie! Mało ona komu się podobała! ale żeby on śmiał... — Widzisz jejmościuniu, — rzekł spokojnie Wolski, który w tej chwili, krzesło sobie przysunął i przysiadł — że ja jej i córce dobrze życzę. Dość, żeby zwąchano, że on tu się koło niej kręci, nasz pan, aj! Boże utrzymać go nie będzie można w gniewie; gotów tego smyka... — A! niech z nim robi, co chce! a niech go morduje i katuje, ja żałować nie będę! — z wściekłością poczęła, rękami rozmachując Zaborska. — Żeby taki jakiś hołysz śmiał mi tu do Faustynki się zalecać i na nią ściągać podejrzenia! Gdyby się pokazał tylko, ja pierwsza dam znać do kordegardy! Niech go biorą... Wolski słuchał i patrzał pilno, a usta mu uśmiech łagodny przebiegał. — Książe strasznie jest zazdrosny, — dodał. — Niema dnia, tak, między nami mówiąc, żeby się mnie directe lub indirecte nie spytał: — A był tam kto? a nie widzieliście kogo u Zaborskiej? — A chodziła Zaborska z córką? a dokąd? Starej głowa się zatrzęsła. — Już to, jak Boga kocham, — zawołała, — książe pan w tem nas krzywdzi. Sądź sam! Czy my gdzie za próg nogą stąpniemy? chyba do kościoła.... Czy ona spojrzy na kogo ? My tu, jak zamurowane w klasztorze siedziemy. Nie odpowiadał Wolski długo. — To się tak mówi, — rzekł w końcu, — dlatego, żebyś jejmość wiedziała, bo ja jej dobrze życzę. Uniosła się Zaborska i pochwyciła go za rękę namiętnie. — Słuchaj Wolski! — zawołała, — my z sobą tak wiernie i poczciwie trzymać powinniśmy, to my tu, — no, co to mówić! Wy u księcia pierwsze oko w głowie, ona! On szaleje za nią. Jak my się za ręce weźmiemy... Wolski się poswojemu uśmiechnął. Wahał się chwilę, nie był pewnym siebie, potem nachylił się do ucha Zaborskiej i szeptać jej coś począł. W miarę, jak mówił, twarz jejmości płonęła i bladła. Zadrgała cała, wpadła w zadumę jakąś smutną. Skończył już, a ona się jeszcze długo na odpowiedź zebrać nie umiała, co przy jej gadatliwości było uderzającem. Widocznie sprawa, o której Wolski zagaił pocichu, nad miarę się jej zdać musiała ważną. On czekał na odpowiedź. Stara rękę jego trzymała, zniżyła głos, spoglądając na drzwi ku pokojowi córki. — To twoja rzecz! — odezwała się, — ja nie będę od tego! Próbuj! Przeszkadzać nie będę. ale mnie się samej w to wdawać nie wypada. Twoja rzecz. A no! jakby kto wypatrzył, jakby się to rozniosło! — Nie może być, — mruknął Wolski, — ja w tem. — Ja przeszkadzać nie będę, — powtórzyła Zaborska. Znać było, gdy to mówiła, że przeszkadzać wprawdzie nie śmiała, ale pomagać ochoty nie miała także. Stał Wolski chwilę, niepewny jakoś, co dalej mówić. Położył palec na ustach, głową skinął i wyszedł. Zaborska posunęła się za nim kroków kilka przeprowadzając, pomieszana nieco i zadumana, zawróciła się potem do swego pokoju i siadła, wlepiając oczy w okno, przez które już mało co światła wpadało. Mrok wieczorny nadchodził. Była to godzina, o której i córka jej musiała porzucić robotę. Wstała więc po chwili i wolniejszym niż zwykle krokiem poszła przez ciemną sionkę do córki pokoju. Miała zwyczaj niedobry: szpiegowania swojej Faustysi, i teraz też drzwi swe otwarła jaknajciszej, podstąpiła na palcach, schyliła się do dziurki od klucza i pilne w nią wlepiła oko. Właśnie naprzeciw, tyłem zwrócona do okna, siedziała Faustysia u krosien, ale już robotę porzuciwszy. Białe jej ręce spoczywały na kolanach, głowę miała w tył pochyloną na poręcz krzesła. Gdyby kto boleść chciał malować, mógłby ją za wzór obrać, cierpienia w odrętwienie już jakieś przechodzącego. Śliczna była twarz jej z wielkiemi błękitnemi oczyma, otoczona włosem ciemnym; przypominała jakieś na obrazach kościelnych święte męczennice. W tej chwili właśnie, jakby wspomnienie jakieś przepełniło ją bólem, zdawała się płakać suchemi łzami, które są od wilgotnych straszniejsze. Myśl jej była gdzieś daleko od tych krosien, od zamku, od dnia obecnego. Matka nawet, którą, zazwyczaj smutek i boleść córki niecierpliwiły i gniewały, poczuła jakoby chwilę litości, wejrzawszy na nią. Lecz wnet ogarnęła ją złość jakaś. Otwarła drzwi z łoskotem i nie zważając, że Faustynka krzyknęła z przestrachu, wpadła wprost ku niej, wołając: — Cóż to znowu za desperacye! Siedzi panna nad krosnami, jakby umęczona i najnieszczęśliwsza, gdy jej tylko ptasiego mleka braknie. Wszyscy się nad nią rozpadają, rodzona matka głowę traci, a jej niczem nie dogodzić! Co tobie jest! co tobie! Faustysia wstała, ręką pocierając czoło, westchnęła z rezygnacyą. — Nic mi nie jest. Za cóż matka łaje? Mrok padł, przestałam szyć i zadumałam się. Za cóż znowu.... — Jakbym ja ciebie nie znała! — poczęła matka, stojąc przed nią, gdy ta już na krosnach porządkowała. — Tobie wszystkiego mało! szybki z okna, kafelka z pieca, gwiazdki z nieba ci się chce! Faustysia nic nie odpowiadała; był to wypró- bowany już sposób uśmierzenia takich gniewów macierzyńskich, często się powtarzających. Zaborska, wyrzekłszy jeszcze podobnych narzekań i wymówek sporo, zaczęła łagodnieć powoli, pogłaskała córkę po głowie, głos jej nastroił się czulej. Siadły obie o szarej godzinie, jak co dzień, w sypialnym pokoju Faustysi, która z rękami założonemi na piersiach przysunęła się do okna i uparcie milczała. — Był Wolski — odezwała się matka znacząco. — On nam dobrze życzy — dodała po chwili. — Słowo daję. Na niego, Bóg wie co wygadują, dlatego, że księciu służy wiernie, ale to człowiek — oto! i rozum ma i daleko pójdzie. Tego ludzie w kaszy nie zjedzą. — Ale on ich zjadł wielu! — szepnęła cicho Faustysia. — At — przerwała matka — wymyślają nań, bo się go boją. My z nim trzymać musimy. — My? — odparło dziewczę — a cóż mnie do niego. Ja z nim ani źle, ani dobrze być nie chcę. — A powinnaś być dobrze — poprawiła matka — ja ci to powiadam. On dla ciebie..... Nie śmiała dokończyć, tak straszne na nią rzuciła córka wejrzenie, cała się wzdrygnąwszy. Milczały obie