Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Ale ze wszystkich podpisało ich akurat trzech. Czesi. Opowiadano, że na początku wojny komendantem obozu był Austriak, nazywał się Lowitz. Kazał kiedyś wystąpić tym bibelforszerom i na chybił trafił zapytał jednego: „Podpiszesz?" — A gdy ten rzekł, że nie, Lowitz wyciągnął pistolet i go zastrzelił. Tak zrobił z dziewięcioma, jednym po drugim. Potem się odwrócił do swojej świty i jak gdyby z nimi przedtem się założył, że to wypadnie tak, jak właśnie wypadło, odezwał się ze zwycięskim uśmiechem: — „Na, was hab'ich gesagt?" — Ale co on zrobił, gdy myśmy już tam 160 byli! Obok latryny było malutkie pomieszczenie, które nazywano kapuff, tam się chowało szczotki. Właściwie nie... Waszek oparł sobie palec o czoło: — Wtedy był już PoK... Pohl! Tak, to on kazał zabić drzwi do tego kapuff u, okien tam nie było, a przez dziurę w dachu kazał cale to pomieszczenie wypełnić tymi bibelforszerami aż pod sufit. Potem tę dziurę zatkali z góry deką i za osiem godzin odetkali. Dwie trzecie — same trupy. Tych, co przeżyli, zapytano: — „Podpiszecie, że występujecie z Kościoła?" I wszyscy powiedzieli: nie. Więc znowu powtórzono raz i drugi historię z tym kapuffem i wciąż słyszano: Nein. Dla tych badaczy Pisma świętego Antychrystem numer jeden był papież, a numer dwa — Hitler. A dzisiaj dowiedziałem się z gazet, że papież temu byłemu komendantowi lagru w Sachsenhausen udzielił błogosławieństwa. Wychyliłem się z bunkra; padał śnieg. — Wenco, widziałeś Himmlera? — Aha, stał może dwa metry ode mnie. — Już z wyglądu monstrum, co? — Gdzie tam! Istny próboszczunio. A hrabia Bernadotte stał obok niego jako przedstawiciel Czerwonego Krzyża. My, silni heftlingowie, staliśmy na przedzie, z tyłu za nami ci wynędzniali... A przed kantyną, gdzieśmy stali, leżały połówki prosiąt, w skrzynkach groch, ryż, słonina... a koło wszystkiego ceny... hrabia Bernadotte wypytywał nas w imieniu Czerwonego Krzyża: — „Za co tu jesteście?" — A myśmy mówili, jak nas nauczono: trzykrotne morderstwo... zabicie dziecka... zgwałcenie nieletniej córki... To najczęściej... — A zdrada stanu? Waszek zerwał się i znów rzucał wapno na wszystkie strony. — Co tam zdrada stanu! Wszystko musiało grać. Ale ja w to i tak do dziś nie wierzę. Kiedym oznajmiał hrabiemu, że zabiłem swego ojca, to tak na niego mrugałem... Lecz hrabia był zadowolony, uścisnęli sobie z Himmlerem ręce i poszli dalej w głąb lagru, gdzie leżeli muzułmani. — Co to było? U Aferzyści — Tam leżeli umierający. Ale esesmani narzucili na nich słomę, na tej słomie położyli sienniki i przez okno wskazywali hrabiemu: — „To mamy przygotowane na wypadek cholery" — I hrabia z Himmlerem jeszcze raz uścisnęli sobie dłonie. Przyjechał dźwig i znów ładowaliśmy wapno. Byłem zmęczony, ale Waszek Prucha tryskał zdrowiem i szczęściem, był w pełni sił, jak gdyby tym, co przeszedł, raczej się wzmocnił niż załamał. Ale ja dobrze wiedziałem, że jak wrócił, ważył czterdzieści pięć kilo. Teraz się śmiał, a w kącikach ust pojawiła się mu piana... Wyleźliśmy po drabince, wyszli z ciemnego bunkra w zawieję i patrzyliśmy, jak elektromagnetyczne dźwigi rzucają się na złom, rwą różne przedmioty i podnoszą się z łupem, aby go potem wypuścić w koryta. Szliśmy dalej, ale znowu musieliśmy się zatrzymać. Jeden z tych dźwigów schylał się nad stertą sinych wiórów, dziesiątkami tysięcy wyskakiwały naprzeciw, by przyciągnięte magnesem zlepić się z innymi i dać się w powietrzu przenosić do wsadu. — To byłaby jedność! — uśmiechnął się Wenca. — Byłaby... ale ile ważysz? — Dziewięćdziesiąt dwa. I tak Czesi są cwaniacy. Komu tam do nich! Było nas w lagrze dwadzieścia narodowości, ale tylko Czesi wiedzieli, gdzie co jest i jak to zorganizować, gdzie można kupić chleb... I tak ot! — Zatarł ręce: — To jest ciekawe, że jako ogół lubimy się kłócić, ale jako jednostki bywamy genialni. W ogóle to dziwna sprawa! Czytałem, jak podczas wojen napoleońskich dziesięciu austriackich huzarów z łatwością rozniosło na szablach trzydziestu francuskich, ale jedna francuska dywizja gładko załatwiła dywizję austriacką... Albo taki Amerykanin! Jest dzielniejszy, lepszy od Niemca. Ale oddział Niemców, to już jest siła... Interesuje cię to? — Interesuje — odparłem, ale zazdrościłem Waszkowi zdrowia. — No to spojrzyj na ten dziedziniec. Kompania Amerykanów wziętych do niewoli zginęłaby tu z głodu. Ale oddział Rosjan 162 używi się. Z trawy ugotują zupę, z tamtych oto kolib, z ich łożysk wezmą smar, zrobią z niego pastę do chleba i będą żyć. Albo weź taką rosyjską babę-snajpera. Dwa dni potrafi leżeć w śniegu, aż się doczeka niemieckiego auta! Albo dadzą babie beczkę benzyny, a ona zataszczy ją na front... Na Rosjan ja stawiam murowanie... Tylko Niemcy, ci mnie niepokoją. Gdybyż się tak rozbroili! Już te ich paczuszki frontowe... Trochę cukierków, by nie zasnęli, troszkę cukru gronowego, owoców kandyzowanych. Paczuszka, ale wytrzyma się z nią dzień, dwa. Podziwialiśmy też, jak minimalnymi środkami osiągali maksymalne cele. Pewnie, Rosjanie! Ci byli i są dla mnie prawdziwą siłą napędową wszystkiego... Kobiety? Popijawa? To mało... Idea! Powiadam: — Ale ona już by powinna stać się czymś namacalnym, już by to powinno się potoczyć naprzód... — Fakt! Ale ja patrzę naprzód. Nawet gdy wiem, że niektórzy ludzie są przeciwni temu, przecież najważniejsze dla mnie jest to, co widać na horyzoncie. A tym jest socjalizm... Żebym nie zapomniał! Był tam przebiegły esesman, nazywał się Bagoda. Ten zawołał naszego lekarza i nalegał, aby mu otworzył pierś żywego więźnia, chciał zobaczyć, jak bije ludzkie serce. — Jezus Maria! — chwytam się za głowę, otwieram drzwi stołówki, otrzepuję się ze śniegu. Jarmilka liczy pieniądze. Potem odwraca się, bierze mnie za rękaw i przymyka oczy ze szczęścia: — Wyobraźcie sobie, stryjku! Był tu jeden u mnie z poleceniem. Mówił, że Jarda ma już u nich wyszykowaną izbę..