Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Powinni oszczędzać siły, skoro mieli walczyć z dobrze uzbrojonym przeciwnikiem. Zamierzał obejść wzgórze szerokim łukiem, wyjść z ukrycia przy strumieniu, płyną- cym nie opodal wioski; i zepchnąć napastników z powrotem do morza. Może do tego czasu rozproszą się, aby rabować i gwałcić. Miał taką nadzieję. Jego jedyną szansą było zaskoczenie. Wyzwoleńcy dopadli pierwszego muła i naradzali się przez chwi- lę. Użyć jednego, czy obu? Nawet wliczając Karliego, nie mieli dwóch pełnych załóg. - Na razie wystarczy jeden - podjął szybką decyzję Cwicca. - Ładować. Odchodząc, poluzowali skręcone liny. Lepiej, by nie pozostawa- ły napięte zbyt długo. Ale korby tkwiły na swoich miejscach, więc od razu wzięli się do nakręcania. W tym samym czasie Cwicca pra- cował w asyście Karliego. W ciągu ostatnich tygodni wprowadzili jedno usprawnienie. Nigdy dotąd nie udało im się obrócić machiny bardziej, niż o kilka cali. Podczas strzelania na morzu zawsze ma- newrowali okrętem, nie zaś mułem. Lecz teraz, metodą prób i błę- dów, Udd uporał się i z tym problemem. Osadzili ciężką machinę na małych, okutych żelazem kółkach, nie po to jednak, by jąprzeta- czać, tak jak lżejszy miotacz oszczepów. Małe kółka spoczywały na większym, spoczywającym płasko na ziemi i obwiedzionym meta- lowym kołnierzem, który zabezpieczał muła przed spadnięciem. Dwóch silnych ludzi mogło obecnie pochylić ważący ponad tonę ciężar na nieruchomej osi i obrócić go razem z lawetą. Karli i Cwicca obrócili machinę, ustawioną pierwotnie w ten spo- sób, by broniła dostępu do zatoki, i skierowali ją w stronę "Żura- wia", który właśnie oddalał się powoli od przystani. - Jeszcze pół kroku - mruczał Cwicca. - Do tyłu o jedną szero- kość dłoni. Dobrze. Pochylić do przodu, klin pod drugi szczebel, nie, trzeci. Pochylili machinę do przodu, nieco w dół, ku zatoce. Liny zosta- ły napięte, ramię wyrzutni zabezpieczone dźwignią blokującą. Cwic- ca umieścił trzydziestofuntowy kamień w procy i sprawdził zaczep, który w odpowiednim momencie zwalniał pętlę. - Gotowe. Cofnąć sfę. Strzał. Dźwignia odskoczyła, ramię wyrzutni z niewiarygodną siłą ude- rzyło w poprzeczkę, skórzana proca zatoczyła łuk, dodając własny impet do sprężystości skręconych powrozów. Głaz śmignął nad wodą po płaskim torze. I chybił. Pochylili lawetę w przód tak daleko, jak się tylko dało. Niełatwo jednak ocenić odległość przy strzale skierowanym w dół. Kamień przeleciał nad pokładem "Żurawia" i uderzył w wodę po- między okrętem a pomostem. Deszcz spadających kropli zmoczył twarz Kormaka, który wracał właśnie na przystań po zwycięskiej potyczce. - Niech Thor nas strzeże! - zawołał. - Co z szalupą? Mieli się zająć tą machiną. - A potem zaczął wyszczekiwać rozkazy. Naj- ważniejszą rzeczą było bezpieczeństwo statku, wszystko inne prze- stawało się liczyć: wygranie bitwy, zdobycie jeńców, nawet ugła- skanie Ragnhildy. Gdy królowa zdała sobie sprawę, że Kormak nie zamierza prze- trząsać wioski, gdzie z pewnością ukrył się zabójca jej syna, by prze- czekać bitwę jak ostatni tchórz, w ataku furii rzuciła się na kapitana. Odepchnął ją, kiedy uczepiła się jego ramienia, wrzeszcząc i ko- piąc. Przede wszystkim, uświadomił sobie, należało wycofać "Żura- wia" w przeciwległy kraniec zatoki, tak aby katapulty, ustawione zbyt wysoko, nie mogły go dosięgnąć. Potrzebował na statku wię- cej ludzi, i to natychmiast. Na kamienistym brzegu wokół przystani wciąż leżało kilkanaście łodzi. Kormak szybko wyznaczył pięćdzie- sięciu zbrojnych do obrony przystani, reszcie zaś rozkazał zająć miejsce w łodziach, obciążonych w ten sposób do granic możliwo- ści. W ostatniej chwili zawahał się, rozkazał dwóm ludziom wy- siąść i zamiast nich zabrać wciąż chwiejącego się na nogach Bran- da, z rękami związanymi ciasno na plecach. - Lepiej go dobrze pilnować - zauważył, wsiadając do tej samej łodzi. Znów odepchnął od siebie rozwścieczoną Ragnhildę. - Pani, wrócimy po ciebie. Jeżeli twój człowiek w ogóle tu jest, to znajduje się gdzieś na wyspie. Proponuję, byś poszukała go sama. Rusza- my - polecił wioślarzom. Kiedy następny kamień, wymierzony tym razem w odpływające łodzie, przeleciał nad wodą i znowu chybił, pięćdziesięciu ludzi wzięło się dziarsko do wioseł, by jak najszybciej przebyć dzielące ich od statku sto jardów. Shef przeprowadził swój oddział przez strumień i wkroczył na jego czele do płonącej wioski